Zaczyna się. Opuszczamy znaną nam dobrze, chłodną już o tej porze Europę i udajemy się do Ekwadoru – Republiki Równika. W samolocie spędzamy 12 godzin. Tuż przed lądowaniem mogliśmy podziwiać szczyty gór, oświetlone równikowym słońcem, mieniące się różnymi odcieniami brązu i zieleni. I oto stało się, wylądowaliśmy. Jesteśmy w Ameryce Południowej.

Już po wyjściu z samolotu można odczuć, że to nie jest zwykłe miejsce.  Lotnisko położone jest na nizinie, w kotle, otoczone górami, a w zasadzie wulkanami. Właśnie wylądowaliśmy na 2400 m.n.p.m., co uświadamia nam ogrom otaczających nas gór. Jedziemy do miasta „szalonym” autobusem – kierowca mknie po krętych drogach Ekwadoru niczym Robert Kubica. W jeden z zakrętów na trzypasmowej jezdni wchodzi z zewnętrznego pasa i przejeżdżając przy osi zakrętu znowu kończy na zewnętrznym 🙂 Asystent kierowcy co jakiś czas po drodze wychyla się przez otwarte przednie drzwi krzycząc Quito, Quito i autobus zwalniając, ale nie zatrzymując się, zabiera nowych pasażerów, albo w wolnym biegu wypuszcza wysiadających. Tak dzieje się to bez zatrzymania. Jak my wysiądziemy z naszymi dużymi plecakami? Na szczęście nasz przystanek jest ostatni więc autobus musi się zatrzymać 😉 . Na dworcu Rio Coca przesiadamy się na miejski autobus, który za „ćwiartkę” ($0.25) przewozi nas do hostelu. Do hostelu docieramy około dwudziestej (prawie czwarta rano europejskiego czasu). Zmęczeni zasypiamy niczym dzieci utwierdzeni w przekonaniu, że spędzenie jednego dnia jako przerwy w Madrycie było dobrym wyborem.

Widok z samolotu tuż przed lądowaniem

Widok z samolotu tuż przed lądowaniem