Do Otavalo jedziemy zobaczyć sobotni targ ekwadorskiego rękodzieła – jeden z obowiązkowych punktów na turystycznej mapie Ekwadoru. W Quito jest mnóstwa agencji, które oferują jednodniowe wycieczki do Otavalo (produkt z gatunku wysokomarżowych…), ale my wybieramy lokalny autobus, zwłaszcza że planujemy wycieczkę z noclegiem (chcemy jeszcze zrobić trekking wokół pobliskiej Laguny Cuicocha).

Na targ docieramy około południa. Na centralnym placu miasteczka są stragany z klimatycznymi szalami, kocami z alpaki, kapeluszami czy tradycyjnymi szmacianymi lalkami. Klimat nawet fajny, ale cały czas słyszę za sobą nagabywania sprzedawców… señora, señora… Wiele rzeczy jest pięknych, ale trudno raczej uwierzyć, że wszystko to wyroby lokalne i hand-made, bo na bardzo wielu straganach jest to samo… A do tego nie mogę nic kupić, bo wolnego miejsca w plecaku praktycznie zero… Dla kobiety – bardzo frustrująca sytuacja 😉 .

Im dalej od centralnego placu, tym bardziej targ przypomina handel rzeczami made in China w najbardziej stereotypowym znaczeniu tego zwrotu. Jestem trochę zawiedziona Otavalo, ale humor poprawia mi sok z marakui. Wracamy do hostelu i leniuchujemy – po kilku ostatnich intensywnych dniach nie mamy siły na kolejne atrakcje.

Późnym popołudniem wychodzę na chwilę „na miasto” kupić wodę – bez aparatu, bez telefonu, z trzema dolarami w kieszeni. W poszukiwaniu sklepu przechodzę przez główny plac Otavalo, na którym o tej porze trwa wielkie zwijanie targu. I to jest scena, która mnie totalnie urzeka, dla której warto było tu przyjechać. Nie ma turystów, już nikt za mną nie krzyczy. Ubrane w tradycyjne stroje Indianki pakują kolorowe szale z alpaki do toreb; kilkuletnie dzieci śpią w chustach na ich plecach. Mężczyźni pakują wielkie torby na wózki i składają kramy. Psy kręcą się w poszukiwaniu resztek jedzenia. Staruszki pakują swoje mini-kramy do chust i zarzucają je sobie na plecy. Nie ma tu żadnego udawania, żadnej pozy pod zagranicznego turystę. Tylko proza życia, która jak zwykle jest ciekawsze niż błyskotki.