Last Boarding Call

czyli Gosia i Mariusz w podróży dookoła świata

Galapagos – Isla Santa Cruz

Nareszcie! Lecimy na Galapagos! Nie mogłam się doczekać tego momentu… Na lotnisku w Quito przed standardową kontrolą bezpieczeństwa i nadaniem plecaków musimy kupić wizę na Galapagos i przejść dodatkową kontrolę dużego bagażu – na wyspy nie można wwozić owoców, nasion, orzechów i wielu innych produktów pochodzenia organicznego. Chodzi o to, żeby nie zaburzać ekosystemów wysp – obce rośliny i zwierzęta są potencjalnym zagrożeniem dla endemicznych gatunków. Po przejściu kontroli pracownicy lotniska zakładają na zamek plombę i nie można już go otwierać. Oczywiście, jeśli ma się plecak z niezliczona ilością zamków i punktów dostępu, plomba nie ma aż tak dużego sensu… Nie żebyśmy chcieli wwozić coś zabronionego…

Wsiadając do samolotu, myślimy o zwierzakach i pięknych plażach, ale w trakcie lotu zachwyca nas coś innego – nad Quito, ponad pułapem chmur świetnie widać wulkany Cayambe i Cotopaxi…

img_0983

Lądujemy na wyspie Baltra, skąd lotniskowym autobusem po kilku minutach jazdy docieramy do wybrzeża. Tam przesiadamy się na łódź i przepływamy na północny brzeg wyspy Santa Cruz. Stąd już tylko godzinka autobusem i jesteśmy w Puerto Ayora, naszej docelowej lokalizacji.

Galapagos można oglądać na dwa sposoby, trudno nam określić, który jest popularniejszy. Sporo osób po przylocie przesiada się na statek, i za dnia zwiedza wyspy, a nocą przepływa na kolejne. Ta opcja jest efektywna czasowo, pozwala wiele zobaczyć i jest bardzo kusząca, ale niestety poza naszym budżetem. Wybieramy noclegi na wyspach (trzy z wysp są zamieszkałe, na wszystkie planujemy pojechać) i jednodniowe wycieczki.

img_1032

Zostawiamy plecaki w hostelu i idziemy przejeść się po Puerto Ayora. W porcie łódki leniwie bujają się na falach, a my podziwiamy małe rekiny, które pływają wzdłuż mola, i małe czerwone kraby wylegujące się na skałach. Już po chwili na środku chodnika zauważamy niewielka iguanę (a technicznie rzecz biorąc legwana morskiego…). Wow! Trochę przypadkiem trafiamy na niewielki targ rybny – do małej przystani, do której przypływają z połowu rybacy, i kilku lad, na których rozkładane i krojone są ryby i owoce morze. Jesteśmy świadkami uroczej sceny – nad rybakami krąży mnóstwo ptaków, które czają się, żeby zwędzić rybę (niektórym się udaje!); przy nodze sprzedawczyni siedzi zwierzak i 'żebrze’ o kawałek ryby… I nie, nie jest to ani kot, ani pies, ani nawet ptak… tylko lew morski! (i tu znowu adnotacja techniczna – dokładnie to uszanka galapagoska…, którą my nazywaliśmy foką… 😉 ).

img_1150

img_1155

Wieczorem idziemy na Avenida Charles Binford – niewielką uliczkę, która po zmroku zamienia się w jedna wielką restaurację, choć możne bardziej pasowałoby słowo 'bistro’, bo klimat raczej swojski. Po kolacji idziemy znów nad ocean. Przechadzamy się po promenadzie, wzdłuż której wodę podświetlają reflektory i znów widzimy mnóstwo małych rekinów. Chcemy przysiąść na chwile na ławce, ale akurat śpi na niej lew morski…

img_1172

20161029_213329

Następnego dnia idziemy na plażę w zatoce żółwi (Tortuga Bay). Piękny biały piasek i wzburzony ocean. Gdzieniegdzie wylegują się iguany – te w Tortuga Bay są ogromne, mają ponad metr długości!!! Są rozkoszne, kiedy zaczynają iść – czlap czlap czlap… No i wyraz twarzy maja taki jakby wkurzony…

Na końcu plaży jest miejsce, z którego będziemy obserwować pływające w zatoce żółwie, ale zanim do niego docieramy musimy przejść przez iguanowe skupisko – jest ich mnóstwo – iguana na iguanie iguanę popędza… Co jakiś czas niektóre z nich ordynarnie plują (na odległość co najmniej metra…). Myślimy, że to dlatego, że nie lubią papparazzi, ale potem dowiadujemy się, że to normalna reakcja, dzięki której pozbywają się soli morskiej z organizmu.

img_1326

img_1423

Dochodzimy do końca plaży i niewielkiej, spokojnej zatoczki na końcu. Plażujemy i pływamy, choć woda jest zimna… Do hostelu wracamy ścieżką wśród opuncji i różnych drzew i krzewów – szliśmy tedy rano, ale dopiero przy łagodnym, popołudniowym świetle zdajemy sobie sprawę, że choć jesteśmy otoczeni naturą, krajobraz jest monochromatyczny i nieco surrealistyczny…

Kolejny dzień to dzień żółwi! Zaczynamy od odwiedzenia centrum Karola Darwina w Puerto Ayora, które między innymi zajmuje się rozmnażaniem tym zwierząt. Niestety, część centrum jest w remoncie, ale i tak oglądamy ogromniaste żółwie i lądowe iguany (podobno bardzo rzadkie na Galapagos i zagrożone wyginięciem). Wracając, robimy krótką przerwę na Playa de la Estacion, na której pierwszy raz widzimy płynąca iguanę!

Po południu jedziemy w głąb lądu na ranczo Primicias w rezerwacie El Chato. To królestwo ogromnych lądowych żółwi (tzw słoniowych). Żółwie chodzą tam sobie swobodnie, mogą też, jeśli mają ochotę, wyjść „na miasto” – kiedy jechaliśmy do Primicias, ogromny żółw przechodził właśnie przez ulice, wstrzymując na dobre kilka minut ruch… Chodzimy po ranczu, zachwyceni żółwiami i ich bliskością. Nie można jednak do nich podchodzić bliżej niż 2 metry; jeśli podejdzie się zbyt blisko – robią się nerwowe, wydaja syczący dźwięk i chowają głowę do skorupy.

img_1564

img_1509

Po wyjściu z Primicias idziemy jeszcze do tuneli lawowych, powstałych, gdy część lawy tworzącej Galapagos zaczęła zastygać, a cześć – jeszcze gorąca i rzadka, płynęła dalej, drążąc podziemne dziś korytarze. Tunel, którym idziemy, ma okolu kilometra długości, w najwyższym miejscu kilka metrów wysokości – w najniższym – kilkadziesiąt centymetrów (musimy się czołgać!). Jest przyjemnie chłodno i, mimo że tunel jest oświetlony, pomagamy sobie czołówkami.

img_1709

To nasz ostatni dzień na Santa Cruz (będziemy tu jeszcze przez kilka godzin tranzytem 🙂 ). Kupujemy bilety na wyspę Isabela do Puerto Villamil. Następnego dnia o 6:30 meldujemy się w porcie i kolejny raz przechodzimy kontrolę bagażu. Myślałam (nie wiedzieć czemu…), że na kolejną wyspę będziemy płynąć czymś w rodzaju promu, ale wodna taksówka (do Puerto Ayora nie wpływają większe jednostki) dowozi nas do… dużej łodzi motorowej… Mieści ona w sumie okołu 25 pasażerów i ma trzy potężne silniki… No tak, do Puerto Villamil jest jakieś 90km, a płynie się 2,5h… Ma to sens… Siadamy z tyłu – na mnie mocno chlapie, ale za to nie buja tak jak w środku i wiatr przyjemnie chłodzi. Wbrew obawom nie ma choroby morskiej i przez te ponad dwie godziny świetnie się bawimy, zwłaszcza, kiedy za łodzią zaczyna płynąć stado delfinów…

Previous

Mindo: zaczarowany las mglisty – czyli wciąga nas zieleń.

Next

Galapagos – Isla Isabela

3 Comments

  1. Anonim

    Fajna kolorystyka. Taka nieegtotyczna… Zólwie nader sympatyczne 🙂

  2. Kasia

    Moje marzenie!

    • Gosia

      To było również moje marzenie, które w rzeczywistości przeszło wszystkie oczekiwania. Galapagos to zupełnie inny świat, w którym to nie człowiek jest w centrum – pewnie jedno z niewielu takich miejsc na ziemi. Na pewno tam wrócimy – jest to doświadczenie warte każdych pieniędzy 🙂

Comments are closed.

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén