Last Boarding Call

czyli Gosia i Mariusz w podróży dookoła świata

Pętla Quilotoa – zbaczając z turystycznego szlaku

Wracamy z Galapagos na kontynent i po krótkim przystanku w Quito jedziemy do Latacungi – bazy wypadowej do kolejnego treku. Chcemy przejść tzw pętlę Quilotoa, kilkudniowy trek przez Andy, który można zacząć lub skończyć na pięknej lagunie Quilotoa – zlokalizowanej w kalderze wulkanu i powstałej w konsekwencji jego erupcji około 800 lat temu. Po ponad tygodniu na Galapagos jesteśmy słabo zaaklimatyzowani i decydujemy się zacząć od laguny. Startujemy co prawda na nieco zawrotnej wysokości około 3800 m.n.p.m., ale za to przez większość część trasy będziemy szli w dół – tak wynika z informacji, które znaleźliśmy. Rzeczywistość okaże się nieco bardziej brutalna.

W Latacundze nocujemy w hostelu Tiana, co okazuje się świetnym wyborem, ponieważ dysponuje on informacjami i mapami treku (który jest niezbyt dobrze oznaczony). Oferuje on też możliwość zostawienia bagaży na czas wędrówki w monitorowanym pomieszczeniu. Hostel ma na dachu taras, z którego roztacza się widok na Cotopaxi.

Cotopaxi nie ukazał się nam w pełnej krasie

Cotopaxi nie ukazał się nam w pełnej krasie

Po dwóch godzinach jazdy z Latacungi (tylko dla osób o mocnych nerwach… nasz ulubiony moment jazdy to ten, kiedy autobus na ostrym i wąskim podjeździe wyprzedza ciężarówkę…) docieramy do laguny. Jest.. ech… nie ma co pisać – popatrzcie:

Laguna Quilotoa

Laguna Quilotoa

Nie możemy oderwać wzroku od laguny; moglibyśmy siedzieć na jej skraju godzinami. Jednak czas nagli, musimy ruszać, bo czeka nas kilkunastu kilometrowa wędrówka do wioski Chugchilán, gdzie będziemy nocować. Przez około godzinę idziemy skrajem kaldery wulkanu, cały czas wzdłuż laguny. Migawka aparatu nie zaznaje odpoczynku. My w zasadzie też, bo odcinek jest mocno interwałowy i brak aklimatyzacji daje się we znaki.
Zmienia się pogoda, słońce znika za chmurami i nad lagunę nadciąga mgła – zaczyna wyglądać tajemniczo… My natomiast zbaczamy z brzegu kaldery i zaczynamy „downhill” w kierunku Chugchilán. Na początku idzie się ciężko, bo ścieżka jest piaszczysta, ale po pokonaniu najbardziej stromego fragmentu jest już nieźle.

Tajemnicza Quilotoa

Tajemnicza Quilotoa

Co jakiś czas widzimy rdzennych mieszkańców andyjskich wiosek i dzieciaki, które pytają o czekoladę albo próbują nawiązać small talk, który zazwyczaj kończy się na ¿como te jjamas? i ¿De dónde eres? (jak się nazywasz, skąd jesteś – przyp. tłumacza 😉 ). W pewnym momencie, nie do końca pewni kierunku, w którym idziemy, pytamy po hiszpańsku nadchodzącą kobietę o drogę. Ta jednak nie odpowiada i nie nawiązuje z nami kontaktu. Początkowo trochę nas dziwi ta pozornie niemiła reakcja, ale szybko uświadamiamy sobie, że najprawdopodobniej po prostu nie mówiła po hiszpańsku. Podobno jest to dość częste w wioskach położonych z dala od głównych ośrodków miejskich, gdzie podstawowym językiem jest jedna z odmian keczua (która po angielsku nazywa się Kichwa – polskiej nazwy nie znaleźliśmy).

Trek Quilotoa-Chugchilán ma mieć około 11km. Mamy już w nogach mniej więcej tyle, a wioski ani widu, ani słychu. Dochodzimy natomiast do stromego podejścia, które mnie po prostu niszczy. Znów po pięciu krokach mam tętno maksymalne. Humor poprawia nam za to przyjazny pies, który idzie z nami i pokazuje jak biegnie szlak – dużo bardziej przydatne od mapy!

Po sześciu godzinach dochodzimy zmęczeni do Chugchilán. W sumie przeszliśmy ponad 13 kilometrów – wydaje się niewiele, ale na wysokości każdy kilometr odczuwamy dużo bardziej niż na nizinach. W wiosce są cztery miejsca, w których można zanocować – my zatrzymujemy się w pierwszym, które napotykamy – El Vaquero. Strzał w dziesiątkę. Hostel jest nowy i klimatyczny, zbudowany z czerwonej cegły. Gospodarze nie mówią po angielsku, ale są bardzo przyjaźni. Dostajemy ogromny pokój z łazienką i cudownie gorącym prysznicem, który przywraca nas do życia. W cenie noclegu mamy też pyszną kolację z deserem i wielkie śniadanie. W większości miejsc w Ekwadorze, śniadanie są naprawdę niewielkie – na szczęście okolice Quilotoa są wyjątkiem. Dostajemy też mapę kolejnego etapu treku wraz z komentarzem gospodarzy.

Poranek w Chugchilán

Poranek w Chugchilán

Chugchilán

Chugchilán

Chugchilán

Chugchilán

Kolejny dzień wita nas piękną słoneczną, pogodą. Znów do pokonania mamy kilkanaście kilometrów, a początkowa część trasy jest w dół. Idziemy szybko i łatwo znajdujemy trasę. Robimy przystanek na punkcie widokowym, usytuowanym nad doliną, do której niedługo będziemy schodzić. Podziwiamy krajobrazy, kiedy przychodzi do nas Miguel – lokalny artysta malarz-rzeźbiarz. Mimo tylko podstawowej znajomości hiszpańskiego udaje nam się dogadać – Miguel pokazuje nam dalszą drogę, opowiada o turystach, którzy pojawiają się w okolicy i o swojej pracy. Wskazuje nam też wioskę poniżej i szkołę, do której chodzi jego córka. Jest też ciekawy naszego życia – pyta o naszą pracę i plany podróżnicze. Rozmawiamy o tym, jak żyje się w Ekwadorze, a szczególnie wysoko w górach – chyba nie musimy pisać, że nie jest to lekkie życie. Schodząc z punktu widokowego, Miguel pokazuje nam swoje obrazy. Żegna się z nami, życząc, szczęśliwej podróży.

Panorama z punktu widokowego

Panorama z punktu widokowego

Miguel i jego miejsce pracy

Miguel i jego miejsce pracy

Schodzimy do wioski, a w zasadzie wioseczki, w której jest tylko kilka budynków (w tym kościół i szkoła). Oprócz wybiegających ze szkoły dzieciaków, w ogóle nie ma ludzi. Dalej trasa biegnie wzdłuż rzeki, którą mamy przekroczyć na drugim moście (w sumie są trzy). Gdy dochodzimy do pierwszego, robimy przerwę i mnóstwo fotek, bo klimat fajny…

Jeszcze kilka minut wcześniej byliśmy na szczycie doliny, który widać w tle

Jeszcze kilka minut wcześniej byliśmy na szczycie doliny, który widać w tle

Wioska, której nie ma na mapie

Wioska, której nie ma na mapie

Most numer 1

Most numer 1

Za pierwszym mostem nie ma ścieżki, więc idziemy do kolejnego. Tu pojawia się problem, bo most to za dużo powiedziane… Przez rzekę przerzucona jest kłoda. Już na sam widok, kręci mi się w głowie, ale idę. Robię kilka pewnych kroków, po czym zaczynam lekko panikować. Powoli siadam na „moście”, robię kilka głębokich wdechów i dalej idę na czworakach. Na szczęście most nie jest długi, ale trochę stresa mam. Mariusz przechodzi bez żadnego wahania – tak jak gdyby to był spacer po parku.

Moim zdaniem to nie jest prawdziwy most...

Moim zdaniem to nie jest prawdziwy most…

Po przekroczeniu rzeki co chwilę spotykamy przyjaznych lokalesów, którzy mówią nam, że do Isinlivi jest muy cerca (bardzo blisko). Blisko może jest, ale musimy się wspiąć na szczyt doliny, także tempo spada. Za to widoki znów są fenomenalne, a my mamy mnóstwo czasu, więc robimy częste przerwy. Po ponad 6 godzinach wędrówki (ok 16 km) dochodzimy do Isinlivi i lokujemy się w hostelu Taita Cristobal. Miejscówka od razu skradła nasze serca wspaniałym widokiem oraz faktem posiadania lamy w ogródku, z którą oczywiście robimy sobie sesję zdjęciową. W cenie noclegu znów mamy kolację – pyszną i ogromną. Po kolacji gospodyni przynosi parujący dzbanek z czymś, co wygląda jak zalany wrzątkiem szczypior – po smaku odgadujemy, że to napar z trawy cytrynowej – mniam… Wieczorem robi się zimno i okolicę spowija gęsta zasłona mgły. Widoki – trochę jak z filmu grozy…

Lamy są fajne...

Lamy są fajne…

Chyba nie ma wątpliwości, czemu ta formacja roślinna jest nazywana lasem mglistym

Chyba nie ma wątpliwości, czemu ta formacja roślinna jest nazywana lasem mglistym

Kolejny dzień zaczynamy śniadaniem o 6:30. Wyruszmy wcześnie, żeby w Sigchos, końcowym punkcie treku, złapać ostatni autobus do Latacungi o 14:30. Ostatni dzień treku okazuje się nam najmniej atrakcyjny – trasa wiedzie częściowo szlakiem pieszym, ale kilka dobrych kilometrów robimy też po drodze gruntowej. Wysokość (jesteśmy na ok 3000 m.n.p.m.) praktycznie w ogóle nie doskwiera, za to męczy upał. Końcowa część wędrówki tradycyjnie kończy się ostrym podejściem, ale znów mamy sporo czasu i odpoczywamy na polanie z widokiem na ośnieżony wierzchołek wulkanu Illiniza Sur. Do Sigchos docieramy ok 13 i zanim wsiadamy do autobusu, jemy szybki, street-foodowy obiad (do wyboru są frytki z jajkiem sadzonym lub też grillowana kurza a właściwie kogucia głowa… zgadnijcie, co wybieramy 🙂 ). Po dwóch godzinach szalonej jazdy, podczas której uczymy się z lokalnymi dzieciakami angielskiego, jesteśmy z powrotem w Latacundze – zmęczeni i zadowoleni.

Jeden z ostatnich widoków naszego treku

Jeden z ostatnich widoków naszego treku

Ośnieżony szczyt wulkanu Illiniza Sur

Ośnieżony szczyt wulkanu Illiniza Sur

Pętla Quilotoa była dla nas pięknym doświadczeniem. Pięknym, bo autentycznym. Pewnie można znaleźć w Ekwadorze trasy z równie zjawiskowymi widokami (choć lagunę Quilotoa chyba trudno „przebić”), ale możliwość wędrówki przez odległe, andyjskie wioski i obserwacji życia ludzi i trudu ich pracy była dla nas bezcenna. Często nachodziła nas refleksja, w jak trudnym do egzystencji rejonie jesteśmy. Cały czas widzieliśmy pola uprawne (niektóre na wysokości dochodzącej do 4000 m.n.p.m.), na których wszystko robione jest ręcznie i wypas zwierząt w miejscach, do których my chyba nie bylibyśmy w stanie dojść pieszo. Jesteśmy w Ekwadorze poza głównym sezonem turystycznym i podczas trzydniowego treku, na trasie spotkaliśmy może dziesięciu innych turystów (nie licząc obszaru przy samej lagunie, do którego dojeżdża się autobusem). Jeśli planujecie dłuższy wyjazd do Ekwadoru, warto przemyśleć zrobienie tego treku.

Pętla Quilotoa – informacje praktyczne.

Trek

Trek można zrobić na wiele sposobów i w dwie strony. My zaczęliśmy w Quilotoa (3800 m.n.p.m.), a skończyliśmy w Sigchos (2900 m.n.p.m.). Zrobiliśmy trzy odcinki:

Quilotoa – Chugchilán ok. 13-14km, 5 godzin
Chugchilán – Insinlivi ok. 16km, 6,5h godziny
Isinlivi – Sigchos ok. 13km, 5h godziny
(odległość mierzona garminem; czas przejścia uwzględnia przerwy – przynajmniej ok. 1.0h-1.5h dziennie)

Można spędzić też jeden dodatkowy dzień w okolicy samej laguny i zrobić trek wokół niej (podobno około 3-4h) albo zejść z krawędzi krateru do lustra wody (pół godziny w dół, półtora w górę – podobno „uphill” można zrobić na grzbiecie osiołka, choć nam ta opcja raczej średnio się podoba). Możne też zrobić obie te opcje. My, jeśli szlibyśmy ponownie, chyba zrezygnowalibyśmy z odcinka Isinlivi – Sigchos na rzecz dodatkowego dnia przy lagunie.

Można oczywiście iść w przeciwnym kierunku, zaczynając z Sigchos. Zaletą tej opcji jest grand finale przy lagunie – musi to być spektakularne zakończenie. Wadą jest z pewnością ciężkie podejście pod krater wulkanu (sporo piachu), ale jeśli zacznie się wcześnie rano i jest się dobrze zaaklimatyzowanym, to jest to do zrobienia.

Trek jest prosty technicznie (tzn oprócz tego strasznego „mostu” ;).

Pobyt w okolicach Quilotoa, można również rozszerzyć o jednodniowe wypady w góry (chyba najlepszą bazą wypadową jest Chugchilán) albo na lokalne rynki (zupełnie nieturystyczne) – w Guantualo (poniedziałek), Pujilí (środa i niedziela), Saquisilí (czwartek), Zumbahua (sobota), Chugchilán i Sigchos (niedziela). We wtorki i soboty jest też rynek w Latacundza. Nam niestety nie starczyło czasu, żeby skorzystać z tej opcji.

Trasa i oznakowanie

Znaleźliśmy sporo informacji w internecie sprzed roku-dwóch o tym, jak łatwo zgubić się na pętli i jak słabo jest oznakowana. My nie mieliśmy takiego wrażenia – na trasie jest sporo oznaczeń, choć absolutnie jest to bez porównania z oznakowaniem tras pieszych w Europie. W hostelach można dostać mapki hand-made poszczególnych odcinków, które w zupełności wystarczają. Zawsze również możemy się podpytać lokalesów. Podczas trzydniowej wędrówki w zasadzie ani razu nie poczuliśmy się zgubieni.

Koszt

Wstęp do obszaru laguny: USD 2/osobę. Noclegi – USD 20/os w El Vaquero i USD 15/os w Taita Cristobal (w cenie kolacja i śniadanie). Transport: Latacunga-Quilotoa ok. USD 2.5/os (2h), Sigchos-Latacunga ok. USD 2.5/os (2h). Woda, przekąski na trasie itp – kilka dolarów/os.

Pogoda i ekwipunek

Na trek można iść z małym plecakiem. Z pewnością spakować należy ciepłe ubrania (wieczorem bywa zimno) i kurtkę przeciwdeszczową (często pada), jak również krem z filtrem i czapeczkę. Jak to w górach, pogoda szaleje. Nie trzeba brać śpiworów ani ręczników – hostele są dobrze zaopatrzone. W hostelach, w których spaliśmy był internet, ale niezbyt szybki. W większości miejsc telefony nie mają zasięgu.

Noclegi

Chugchilán – El Vaquero, Hostal Cloud Forest, Mama Hilda, Black Sheep Inn (dwie pierwsze opcje w dobrych cenach).
Isinlivi – Taita Cristobal, Llullu Llama (czyt. dżudżu dżama 😉 ).
Quilotoa – mnóstwo opcji na nocleg; podobno należy sprawdzić czy jest gorąca woda pod prysznicem.

Jak dojechać

Transport publiczny na pętli może być wyzwaniem. Z Latacungi do Quilotoa i do Sigchos są bezpośrednie autobusy (kilka dziennie), można np. jechać odpowiednio o 9:30 i o 10:00 (choć pewnie rozkład może się zmienić). Powrót z Quilotoa do Latacungi powinien być względnie prosty. Nie ma natomiast jednego autobusu, który jedzie przez całą pętlę. Transport między wioskami może być wyzwaniem, zwłaszcza, że rozkład autobusów jest robiony pod okolicznych rolników, którzy dojeżdżają z plonami na lokalne rynki (jest sporo odjazdów o 3 lub 4 rano…). Z Sigchos do Latacungi jest kilka autobusów dziennie; kiedy my robiliśmy pętlę ostatni odjeżdżał o 14:30. Świetnym źródłem informacji o autobusach jest hostal Tiana (dokładne godziny i dni odjazdów).

Z wiosek do Latacungi jest też dodatkowa opcja dojazdowa el lechero, czyli mleczarka… My niestety z niej nie skorzystaliśmy (ale widzieliśmy jedno lechero w drodze do Sigchos). Mleczarki jeżdżą w godzinach przedpołudniowych (dokładne informacje w hostalu Tiana).

Dzieci na trasie

Na pętli można spotkać sporo dzieci, które są przyzwyczajone do tego, że turyści częstują je cukierkami i czekoladą, także można się zaopatrzyć w łakocie. W jednym z hosteli znaleźliśmy jednak informację, że jest to źle widziane przez rodziców, co rozumiemy i szanujemy. Trzeba samemu ocenić, czy należy mieć ze sobą słodycze.

Psy

Na pętli można spotkać nieprzyjaźnie nastawione psy. My nie mieliśmy z tym problemów (co więcej spotkaliśmy pieska, który pokazywał nam drogę i obszczekiwał te wrogo nastawione), ale można mieć ze sobą kij lub udawać, że rzuca się kamieniem.

Previous

Galapagos – San Cristobal

Next

Chimborazo na rowerach

7 Comments

  1. Justyna

    Przepiękne zdjęcia kochani!

  2. Gabi

    czekam na kolejne wpisy!

  3. Kasia

    Im dalej od cywilizacji tym lepiej 😉

    • Gosia

      Ta teza już co najmniej kilka razy się sprawdziła w ostatnim czasie!

      • Kasia

        W moim limitowanym doswiadczeniu w podrozowaniu to wlasnie tak to niestety wyglada…. (albo stety!)

Comments are closed.

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén