Last Boarding Call

czyli Gosia i Mariusz w podróży dookoła świata

Trek Santa Cruz

Po kolejnym dniu odpoczynku w Huaraz, wreszcie wyruszamy na trek Santa Cruz. O 5 rano wsiadamy do minibusa do Yungay, gdzie przesiadamy się do kolejnego, nieco bardziej „rozklekotanego”, który zawiezie nas do wioski Vaqueria – początku treku. Z Yungay mamy do pokonania 60km – niby niedużo, ale droga jest gruntowa, dziurawa i pełna serpentyn. Jedziemy w sumie jakieś 3h, podczas których trzęsie, telepie i straszliwie się kurzy, ale to nic, bo widoki zapierają dech w piersiach. Oprócz lokalesów w minibusie jest też para z Francji. Kierowca zatrzymuje się w najwyżej położonym punkcie drogi, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia. Pokazuje nam Huascarán, najwyższy szczyt Peru (6,768 m.n.p.m.).

Około 11, po śniadaniu zapitym mate de coca ruszamy na trek. Mijamy wioskę, potem są już tylko pasące się krowy, osły i lamy. Jest gorąco i pod górę, ale dajemy radę, choć prędkości zawrotnej nie rozwijamy. W naszym hostelu w Huaraz dostaliśmy dokładne instrukcje, gdzie najlepiej rozbić namiot, dogodnych miejsc na szczęście jest sporo. Planujemy dojść maksymalnie wysoko, żeby skrócić sobie trochę podejście pod przełęcz Punta Union (4,750 m.n.p.m.), na którą wchodzi się drugiego dnia. Około 17 decydujemy się rozbić obóz na nie do końca równym i nieco zarośniętym trawą kawałku ziemi. Po zachodzie słońca błyskawicznie robi się zimno, także szybko rozbijamy namiot i grzejemy wodę na herbatę. Mamy mnóstwo jedzenia, ale sił starcza nam tylko na zrobienie zupki chińskiej. Jest pyszna… 😉 . Kiedy zaczynamy jeść, do naszego obozowiska przychodzą krowy, wyraźnie zainteresowane tym, co się dzieje. Próbujemy je odgonić, żeby nie zadeptały nam namiotu, ale one czujnie przyglądają się nam z oddali…

Trochę po 19 jest już kompletnie ciemno i koszmarnie zimno, wiec idziemy spać. Pierwsze kilka godzin jest ok., a w śpiworze jest nawet względnie ciepło (na tyle, że mogę zdjąć czapkę i rękawiczki i rozpiąć kurtkę…). Po kilku godzinach budzi mnie coś. Na wpół przytomna nie do końca wiem, co się dzieje, ale czuję, że coś wielkiego i żywego jest tuż obok mnie, za cienką ścianką namiotu. To coś powoli się rusza, stąpa po trawie i oddycha. Zanim orientuję się, że to krowa, moje na wpół-śpiące synapsy podpowiadają: zombi, ufo, wilki… 😉 .

Trudno mi znów zasnąć, zwłaszcza, że już trochę się wyspałam i zrobiło mi się niewygodnie. Ale jakoś udało się przetrwać prawie do szóstej, kiedy zrobiło się jasno i można było zrobić śniadanie. Wychodząc z namiotu, odkrywamy, że w nocy krowy narobiły na duży płaski kamień, który poprzedniego wieczoru był naszą kuchnią i salą jadalną 😉 .

Wyruszamy ok. 7:30; i zanim dobrze zaczynamy iść, spotykamy przewodnika, który mówi, że pomyliliśmy drogę. Na szczęście musimy się cofnąć tylko jakieś kilkaset metrów.

Mozolnie wspinamy się pod górę. Spaliśmy na wysokości ok. 4,100 m.n.p.m.; mamy do pokonania prawie 700 metrów w pionie. Na szczęście ścieżka nie jest bardzo stroma. Od pewnego momentu zaczynamy widzieć przełęcz – wydaje się surrealistycznie, niemożliwie daleko.

Wysoko, w oddali widać Punta Union (4,750 m.n.p.m.) – małe wcięcie mniej więcej na środku masywu

Nie ma co ukrywać – były momenty słabości

O 11 meldujemy się na górze. Samo wejście na przełęcz robi niesamowite wrażenie, bo przechodzi się na stronę z ośnieżonymi, pokrytymi lodowcem szczytami. Na przełęczy jesteśmy sami. Napawamy się widokami, robimy zdjęcia, odpoczywamy.

Laguna Taullicocha i masyw Nevado Taulliraju

Dolina Santa Cruz; w oddali laguna Jatuncocha

Udało się!

Jak zwykle nie wiemy, co to za gatunek

Laguna Taullicocha; w oddali szczyt Nevado Rinríjirca (5,810 m.n.p.m.)

W końcu ruszamy w dół. Szlak jest prosty, ale jesteśmy już trochę zmęczeni, więc idziemy dość wolno. O 14:00 docieramy do „campingu”, gdzie zwykle nocuje się drugiego dni treku. Zjadamy kanapkę i decydujemy się iść dalej. Po kolejnej godzinie marszu dochodzimy do miejsca, z którego zaczyna się opcjonalny, poboczny trek do base campu Alpamayo. Chcemy iść, ale jest zbyt późno, żeby wrócić przed zmrokiem do głównego szlaku (w sumie 3h). Decydujemy, że pójdziemy do base campu i tam zanocujemy. Szlak jest niezmiennie prosty technicznie, ale musimy przeprawić się przez strumień. Znów mijamy mnóstwo krów, jak i również krowie (chyba) szczątki…

Napotkane na ścieżce

Po 1,5h docieramy do celu. Jesteśmy w kotle u podnóża ogromnego masywu Alpamayo (5,947 m.n.p.m.). Widoki znów są pyszne. Ale w base campie wcale nie ma dobrych miejsc do rozbicia namiotu, do tego – nie wiedzieć czemu – czujemy się tam trochę nieswojo. Schodzimy nieco w dół – do ok 4,300 m.n.p.m. i rozbijamy namiot. Miejsce jest świetne – płaskie, z niską trawą, tuż obok strumienia i ogromnego głazu, który będzie osłaniać przed wiatrem naszą kuchnię. A do tego widoki są obłędne – z jednej strony ośnieżone Alpamayo, z drugiej Artesonraju i Nevado Caraz.

Czy możliwe jest piękniejsze miejsce na nocleg? W oddali Nevado Alpamayo (5,947 m.n.p.m.).

Artesonraju (6,025 m.n.p.m.) (po prawej)

Jedyny problem to znów wszechobecne krowy. Jednak kiedy kończymy rozbijanie obozowiska wszystkie one ruszają w dół doliny. Cieszymy się, że nie będą chodzić w nocy wokół namiotu, nieświadomi, że mądre zwierzęta po prostu uciekają przed zimnem. Około 19 jest już na tyle zimno, że decydujemy się zjeść kolację w namiocie i już z niego nie wychodzić. Zmęczeni, zasypiamy od razu. Przed północą budzi mnie zimno. Próbuję zasnąć, słuchając „Bajek robotów” i czytając w telefonie przewodnik po Peru. Zimno i niewygoda sprawiają, że postanawiam namówić Mariusza na mega spinę ostatniego dnia, żeby cały trek zrobić w 3 dni i kolejną noc spędzić w łóżku. Na szczęście się zgadza. Budzimy się przed 5, trochę zmarznięci, ale też zmotywowani do marszu. Wychodzimy z namiotu, który… jest pokryty szronem. Kałuże na ścieżce są zamarznięte. Jednak trochę hardcor… Tym szybciej zwijamy obozowisko i ruszamy w dół, żeby się rozgrzać.

Po pół godzinie marszu jesteśmy na głównym szlaku; kolejna godzina i dochodzimy do laguny. Wychodzi słońce i zapowiada się piękny dzień.

Laguna Jatuncocha

Około 10:30 meldujemy się w miejscu, gdzie zazwyczaj obozuje się trzeciego dnia. Robimy krótką przerwę i filtrujemy wodę. Mamy dobry czas, ale jesteśmy zmęczeni. Na tyle, że praktycznie odpuszczam robienie zdjęć. Ale też zdeterminowani, żeby pokonać ostatnie 9km trasy. Na szczęście w dół, ale idzie nam bardzo wolno. Na zmianę mamy kryzysy. Podobno zazwyczaj ostatni fragment z plecakami idzie się 3 godziny. Nam zajmuje to jakieś 40 min dłużej i jest męczarnią, ale do Cashapampy, czyli punktu końcowego dochodzimy na tyle wcześnie, żeby złapać colectivo do Caraz, a potem kolejne do Huaraz. W hostelu meldujemy się około 17; jesteśmy koszmarnie zmęczeni, ale szczęśliwi (że nie musimy marznąć w namiocie) i dumni (że udało się nam przejść trek). Kolejnego dnia nie robimy nic, a ja odchorowuję przymrozki w namiocie.

Huaraz i trek Santa Cruz – informacje praktyczne:

Huaraz: a dokładniej San Sebastian de Huaraz, to baza wypadowa w Kordylierach. Miasto ma ok. 130,000 mieszkańców i w naszym odczucie jest bardzo żywe. My czuliśmy się w Huaraz bardzo bezpiecznie, zarówno po zmroku, jak i wychodząc na treki przed świtem. Znaleźliśmy jednak informacje, że na niektórych trekach zdarzają się napady na turystów (po szczegóły można zapytać lokalesów lub poczytać angielskojęzyczny, darmowy The Huaraz Telegraph ). Huaraz jest brzydkie, nie znajdziemy w nim pięknej kolonialnej zabudowy, co związane jest z trzęsieniem ziemi, które nawiedziło Peru w 1970 i w sposób szczególny uderzyło w region Ancash i Kordyliery.

Nocleg: my nocowaliśmy w hostelu Akilpo, z którego byliśmy bardzo zadowoleni. Dobra cena, sterylnie czysto, ale przede wszystkim nieoceniona pomoc właścicieli przy planowaniu treków. W hostelu można zostawić bagaże na czas kilkudniowych treków, jak również wypożyczyć sprzęt, kupić kartusze gazowe itp.

Trek Santa Cruz:

Szlak: trek Santa Cruz można zrobić w dwie strony. Można zacząć w wiosce Vaqueria (3,800 m.n.p.m.) i zakończyć w Cashapampie (2,800 m.n.p.m.) lub odwrotnie 🙂 . Zaletą tej pierwszej opcji są lepsze połączenie powrotne z Cashapampy do Huaraz (z Vaqueria podobno ciężko jest złapać collectivo po południu), bardziej spektakularne widoki w drugiej części treku oraz spadek wysokości 🙂 . Trek jest prosty technicznie, praktycznie bez żadnych trudności. Długość treku to około 45 km.

Typowy przebieg: Zwyczajowo robi się go w 4 dni/3 noce, ale jak widać po naszym przykładzie można również przejść go w trzy dni (było to męczące, ale nie jesteśmy mega harpaganami 😉 ). Zaczynając z Vaqueria, trek wygląda mnie więcej tak:

Dzień 1: Huaraz – Yungay (1h); Yungay – Vaqueria (3h). Wyjście z Vaqueria (3,800 m.n.p.m.) ok. 11:00. Camping w Paria (3,850 m.n.p.m.) lub wyżej.

Dzień 2: podejście na Punta Union (4,750 m.n.p.m.). Zejście z przełęczy i nocleg w Taullipampa (4,250 m.n.p.m.) lub dalej.

Dzień 3: trek poboczny do base campu Alpamayo (2-3h, 4,330 m.n.p.m.), powrót do głównego szlaku, przejście wzdłuż lagun Jatuncocha i Ichiccocha, nocleg w Llamacorral.

Dzień 4: zejście do Cashapampy. Z Llamacorral powinno zająć 2-3h. Idzie się cały czas w dół, wzdłuż strumienia. Z naszych informacji wynika, że w Cashapampie należy być nie później niż ok. 2 po południu.

Zanocować można w zasadzie wszędzie, gdzie jest kawałek płaskiej ziemi i strumień. My nie polecamy nocowania na 4,300 m.n.p.m. z uwagi na zimno 🙂 . Nasze śpiwory (temperatura komfortu 8 stopni) nie do końca wyrabiały przy przymrozkach, ale też nie było dramatu.

Mapy: można kupić mapę Kordyliery Białej (np. w Cafe Andino w Huaraz), nam jednak poradzono pobranie prostej i darmowej mapki-kserówki z punktu informacyjnego iPeru w centrum Huaraz (na którą chłopaki w hostelu nanieśli kilka dodatkowych informacji). Co prawda w jednym miejscu pomyliliśmy lekko drogę, ale napotkana po drodze para z Francji, która miała profesjonalną mapę z przebiegiem szlaku i poziomicami, też się zgubiła (szlak na mapie nie do końca pokrywał się z tym rzeczywistym).

Woda: praktycznie przez całość treku idzie się wzdłuż strumieni (oprócz samego podejścia i zejścia z Punta Union). Wodę trzeba jednak filtrować, uzdatniać tabletkami lub gotować (przynajmniej 5min) z uwagi na mnogość ekskrementów pasących się wszędzie zwierząt.

Koszt: Trek Santa Cruz można zrobić z agencją lub samemu. My byliśmy w Huaraz poza sezonem (koniec listopada 2016) i ceny za czterodniowy trek były w okolicach 300 soli/os. (w cenie transport, sprzęt, przewodnik, jedzenie, woda, osiołki; dodatkowo trzeba kupić biletu wstępu do parku). Jako że w listopadzie pogoda była wyjątkowo dobra a turystów sporo, agencje wychodziły na Santa Cruz codziennie, ale podobno nie jest to regułą w niskim sezonie. Agencje robią trek w obu kierunkach, z tego co zrozumieliśmy, jest to uzależnione od dostępności osiołków na punktach startowych. Oznacza to, że nie zawsze będzie możliwe zrobienie treku w pożądanym przez nas kierunku.

Decydując się pójść na trek samemu, główny koszt to transport (40 soli/os. w dwie strony), wejście do parku narodowego (65 soli/os.) oraz jedzenie (to już chyba każdy wie sam 🙂 ). W naszym przypadku doszedł też koszt kartusza gazowego (ok. 20 soli), pozostały sprzęt mieliśmy ze sobą.

Previous

Laguna 69 – rzeczywiście biała ta Kordyliera…

Next

Lima – stolica nad Pacyfikiem

1 Comment

  1. Kasia

    ale sobie dajecie w kosc!

Comments are closed.

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén