Last Boarding Call

czyli Gosia i Mariusz w podróży dookoła świata

Machu Picchu, czyli kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje (zobaczyć zaginione miasto Inków przed tłumami)

Machu Picchu to kulminacyjny punkt chyba każdego wyjazdu do Peru. Dla nas również był to ważny element podróży, choć mieliśmy obawy czy rzeczywistość sprosta sławie zaginionego miasta Inków i wysokim oczekiwaniom z nim związanym.

Podróż po Ekwadorze i Peru były dobrym wstępem przed wycieczką na Machu Picchu. Pozwoliła poznać kulturę Inków, oraz plemion, które podbili, jak również historię ich upadku, czy raczej podboju przez Hiszpanów. Żeby jeszcze lepiej wczuć się w klimat, oglądam film o Machu Picchu nagrany przez National Geographic. Czytam też książkę „Turn Right at Machu Picchu” – opowieść dziennikarza, który ruszył śladem Hirama Binghama, amerykańskiego naukowca, podróżnika i odkrywcy, który w 1911 r. odkrył Machu Picchu (i kilka innych ukrytych w dżungli inkaskich ruin). Oczywiście słowo „odkrył” nie do końca można interpretować dosłownie, bo wszystko wskazuje na to, że kilkadziesiąt lat przed jego przybyciem Machu Picchu zostało zrabowane przez Niemca, który osiedlił się nieopodal. Ponadto, kiedy Bingham do niego dotarł, to na części zaginionego miasta lokalna rodzina miała swoje pole uprawne. Z pewnością jednak Bingham był tym, który zrobił Machu Picchu adekwatny PR. Warto wspomnieć, że były to czasy, kiedy dopiero rodziła się potęga pisma National Geographic, które również dzięki relacjom Binghama zyskało rangę i popularność i geometrycznie zwiększyło swój nakład.

Do Machu Picchu można dotrzeć na kilka sposobów. Nam znane są cztery – pociągiem, autobusem, słynnym trekkiem Inca Trail oraz tzw. trekkiem Salkantay (Salkantay to jedna ze świętych gór Inków). Pociąg odpada, ze względu na kosmiczną cenę; Inca Trail odpada, bo trzeba go rezerwować z dużym wyprzedzeniem (a my przecież nie wiemy, gdzie będziemy za tydzień); trek Salkantay podobno jest piękny, ale trochę boimy się deszczu i zimna (grudzień to początek pory deszczowej w Peru). Pozostaje nam opcja autobusowa. Decydujemy się na wersję trzydniową – z dwoma noclegami w Aguas Calientes, czyli miasteczku położonym u podnóża Machu Picchu. Kupujemy transport agencyjny, który przy niewielkim wysiłku negocjatorskim wydaje się tańszy niż transport publiczny (60 soli za osobę w dwie strony). Jest też na pewno wygodniejszy, bo nie musimy się przesiadać i pierwszego dnia zostajemy odebrani z hostelu.

Około 8:30 rozpoczynamy naszą przygodę. Do kolejnego jej punktu dojeżdżamy około 15, po przejechaniu prawie 230km (ale z kilkoma przerwami). Widoki są piękne, a im dalej od Cusco, tym jazda jest bardziej ekstremalna. Najpierw łagodne zakosy przechodzą w serpentyny; potem gładkie asfalty zamieniają się w wyboiste szutrówki. Szybko zaczynam żałować, że apteczka z cudownym, peruwiańskim Aviomarinem kupionym w Nazka została w dużym plecaku w hostelu. Na szczęście najgorszą część trasy (czyli mijanki na wąskiej drodze nad przepaścią) przesypiam 🙂 . Im bliżej jesteśmy celu tym więcej widzimy bananowców i, uwielbianych przeze mnie, drzew mango. Minie jeszcze kilka tygodni zanim owoce dojrzeją, ale na drzewkach są setki jeszcze zielonych owoców, które zwisają na długich ogonkach. Mango w Peru są słodkie i pyszne (oraz tanie 🙂 ).

Busikiem dojeżdżamy do miejsca zwanego Hidroeléctrica, z którego trzeba dojść do Aguas Calientes – 11km wzdłuż torów. Można też pojechać pociągiem, ale tu ciekawostka – dla Peruwiańczyków przejazd kosztuje 10 soli (czyli. ok 12 złotych), a dla obcokrajowców 23 dolary… Takie kwiatki dość często spotykamy w Ameryce Południowej. My oczywiście idziemy – na szczęście praktycznie cały czas jest płasko a do tego krajobrazy ładne.

I tu warto zrobić dygresję na temat położenie Machu Picchu. Stolica imperium Inków, czyli Cusco, leży na wysokości około 3,400 m.n.p.m. – to zdecydowanie wysokie góry, surowy krajobraz i chłód (zwłaszcza w nocy). Zaginione miasto Inków, które w linii prostej od Cusco oddalone jest o jakieś 80km, to zupełnie inny świat. Świat na styku niskich Andów i dżungli (2,400 m.n.p.m.). Wysiadając z autobusu w Hidroeléctrica,od razu czuje się różnicę – w powietrzu jest więcej tlenu, jest też zdecydowanie bardziej wilgotno i trochę mglisto. Poza tym, a w zasadzie przede wszystkim, inna jest roślinność – otacza nas soczysta, intensywna zieleń.

Las mglisty

Po dwóch godzinach marszu, w towarzystwie wielu backpacersów, docieramy do Aguas Calientes. Miasteczko to takie mini-Zakopane albo mini-Łeba; jest mega turystycznie – mnóstwo hoteli, knajp i sklepów z pamiątkami. Nie zarezerwowaliśmy noclegu z wyprzedzeniem, zniechęceni wysokim cenami w internecie. Na szczęście niski sezon sprawia, że podaż noclegów istotnie przewyższa popyt i szybko udaje się nam znaleźć pokój, który okazuję się naszym najtańszym noclegiem w Peru (a spodziewaliśmy się odwrotnej sytuacji).

Następnego dnia budzik dzwoni o nieludzkiej 3:45 rano. Pół godziny później, uzbrojeni w czołówki, wyruszamy. Z Aguas Calientes do Machu Picchu można dojść lub dojechać autobusem. Odrzucamy tę drugą opcję, ponieważ autobus dojeżdża do Machu Picchu już po otwarciu, a my chcemy być jednymi z pierwszych, chcemy zobaczyć cytadelę Inków bez morza turystów (poza tym autobus jest mega drogi). Wyliczamy sobie, że powinniśmy być przed wejściem około 5:45 (otwierają o 6-tej). Rzeczywistość jednak weryfikuje nasze założenia – żeby dojść do szlaku bezpośrednio prowadzącego do Machu Picchu, trzeba przejść przez most, który otwierany jest dopiero od 5 rano… Czekamy jakieś pół godziny do otwarcia, po czym ruszmy „z kopyta”. W 50 minut pokonujemy 400 metrów w pionie i do bramy Machu Picchu docieramy zziajani i zmęczeni. Ale udało się – jesteśmy kilka minut przed otwarciem i przed pierwszym autobusem. Przed nami jest już trochę osób (spryciarze z lepszą kondycją, którzy wyprzedzili nas na szlaku 😉 ), ale udaje nam się trochę przepchnąć do przodu (oczywiście bardzo kulturalnie 🙂 ).

No to biegniemy!

Sprawdzanie biletów idzie sprawnie i już po kilku minutach jesteśmy w środku. Jeszcze kilka stopni i u naszych stóp, otulone poranną mgłą, rysuje się zaginione miasto Inków. Wrażenie jest piorunujące. Potęguje je to, że rzeczywiście nikogo w nim nie ma… Na jednym z tarasów dostrzegamy pasące się lamy, i ruszamy w ich kierunku. Potem śmigamy na kolejny punkt widokowy.

Przez pierwszych kilkanaście minut migawka aparatu nie zaznaje spokoju. Pochłaniamy widoki (i kilka herbatników) i ruszamy dalej. Przechodzimy przez część świątynną, mieszkalną i przemysłową. Nadal jest bardzo mało ludzi i czujemy, jakbyśmy mieli Machu Picchu tylko dla siebie.

Halo, czy jest tu kto oprócz mnie? Nie ma? Ach, to świetnie…

Siedzimy, patrzymy, zachwycamy się. Machu Picchu nigdy nie zostało odkryte przez Hiszpanów (thanks god…). Początkowo było uznane za miasto wybudowane przez ostatniego króla Inków (Manco Inka), który zbiegł do dżungli przed kolonizatorami. Stąd nazwa – zaginione miasto Inków. Nazwa jest jednak nietrafiona, bo wszystko wskazuje na to, że Machu Picchu było wybudowane przez Pachacútec’a – pierwszego naprawdę potężnego Sapa Inka, czyli inkaskiego króla. I tu znów dygresja – w języku Inków „Inka” znaczyło król, a nie było nazwą ludu. Technicznie rzecz biorąc, w keczua „Sapa Inka” znaczyło „jedyny król”.

Nadal nie do końca wiadomo czym było Machu Picchu, w okresie swojej świetności. Najprawdopodobniej było to coś na kształt letniej rezydencji Pachacútec’a, która jednak miała też swoje funkcje sakralne. Tę pierwszą cechę podobno potwierdzają znaleziska archeologiczne. W szkieletach znalezionych w cytadeli Inków naukowcy odnaleźli ślady wskazujące na stosunkowo dużo spożycie kukurydzy (podobno psuje zęby…), która w czasach inkaskich była spożywana przez władców i lepiej sytuowane warstwy społeczne. Nie znaleziono natomiast mechanicznych urazów kości (tzn. mieszkańcy nie byli żołnierzami a Machu Picchu nie miało funkcji militarnej), jak również śladów zapalenia stawów (tzn. mieszkańcy nie wykonywali ciężkiej pracy fizycznej, nie byli to chłopi, budowniczy itp). Wywnioskowano więc, że mieszkańcy Machu Picchu byli uprzywilejowaną służbą.

Teorię o znaczeniu sakralnym wydaje się potwierdzać istnienie świątyń wewnątrz miasta (jak również Intihuatana – świętego kamienia o funkcji astrologiczno-sakralnej), jak i samo położenie miasta. Lokalizacja jest wyjątkowa, ponieważ góra, na której zbudowano Machu Picchu znajduje się w pętli Urubamby, świętej rzeki Inków. Ponadto, wschód i zachód słońca w czasie przesilenia i równonocy znajduje się idealnie w linii świętych gór Inków.

Warto również pochylić się nad kunsztem budowlanym Inków. Gdyby Machu Picchu wybudowano na nizinie, w miejscu o klimacie umiarkowanym, to pewnie byłoby jedną z wielu historycznych budowli. Miasto zostało jednak skonstruowane w klimacie w zasadzie tropikalnym, na szczycie góry, która rok w rok, w porze deszczowej, jest wypłukiwana hektolitrami wody. Warunki w zasadzie uniemożliwiające budowę czegokolwiek. Inkowie zaadresowali ten problem poprzez budowę tarasów (konstrukcje te zobaczymy jeszcze później w wielu miejscach w świętej dolinie Inków w okolicach Cusco). Tarasy mają dwie funkcje. Przede wszystkim są fundamentem i „stabilizatorem” góry. Są zbudowane z kilku warstw, które „odciągają” wodę deszczową w głąb góry (rejon Machu Picchu średnio przyjmuje prawie dwa metry wody rocznie). Ponadto służą jako pola uprawne. Patrząc na Machu Picchu, łatwo skoncentrować się tylko na budowlach na zewnątrz miasta, jednak to, co wewnątrz, jest równie imponujące.

Robimy rundę i docieramy do wejścia (ścieżki wewnątrz Machu Picchu są w większości jednokierunkowe; żeby się cofnąć trzeba przejść całą pętlę). Wchodzimy jeszcze raz (bilet jest imienny i upoważnia do trzech wejść w ciągu jednego dnia) i kierujemy się do wejście na Wayna Picchu, czyli górę będącą częścią zaginionego miasta.

Na zdjęciach i w rzeczywistości Wayna Picchu wygląda na dość stromą, ale szlak w większości jest przyjazny (pod szczytem robi się stromo i trzeba się mocno trzymać). Trzeba wejść jakieś 400 metrów w pionie ponad Machu Picchu. Widoki są nieziemskie. I nawet nie przeszkadza nam to, że na szczycie jest dość tłoczno (limit dzienny wejścia na Wayna Picchu to 400 osób w dwóch turach 7:00-8:00 oraz 10:00-11:00).

Napawamy się widokiem – nie tylko Machu Picchu ale też, a może przede wszystkim, otaczających go gór. O Machu Picchu można powiedzieć wiele – że jest pełne tajemnic i symboliki, że jest cudem architektury, że jest kluczowym elementem historii Ameryki Południowej. Na nas największe wrażenie robi jednak położenie zaginionego miasta. A w zasadzie kombinacja strzelistych szczytów i porastającego ich lasu mglistego. Odczuwamy to szczególnie rano, kiedy powietrze wciąż jest wilgotne, wokół unosi mgła, a tuż za bramami miasta Inków przepływają chmury. Podobno Inkowie wybrali to miejsce z uwagi na jego strategiczne położenie wobec zarówno istniejących już osad, jak również apus, czyli bogów – gór. Ale z całą pewnością piękno tej okolicy, odegrało również swoją rolę.

W drodze powrotnej z Wayna Picchu odbijamy z głównego szlaku i wspinamy się na dużo niższy szczyt poboczny. Po kilkunastu minutach treku znów cieszymy się widokiem – nadal jesteśmy ponad Machu Picchu, ale dużo bliżej niż na Wayna Picchu. I przede wszystkim – jesteśmy tu sami. Mimo że nie ma jeszcze południa jesteśmy już dość zmęczeni; zegarek pokazuje, że przeszliśmy już ponad 20 kilometrów. Powoli schodzimy – najpierw do Machu Picchu, potem do wyjścia. Dramatycznie potrzebujemy przerwy (ok, ja potrzebuję, bo Mariusz jak zwykle nie do zdarcia…). Wychodzimy z cytadeli, po drodze podbijając paszporty stemplem MP. Kupujemy ogromną coca-colę, jemy ciastka i banany.

Obserwujemy to, co dzieje się przed wejściem. Wcześnie rano, jeszcze przed otwarciem, otoczeni byliśmy głównie ludźmi, których określilibyśmy mianem backpacersów. Przeważali ludzie w naszym wieku, każdy był nieco zmęczony i zdyszany po sprincie z Aguas Calientes do wejścia. Wyczuwało się atmosferę ekscytacji i lekkiego zniecierpliwienia. Tuż po otwarciu, poranny tłum energicznie ruszył, a w zasadzie pobiegł, na podbój zaginionego miasta. Każdy, podobnie jak my, chciałby zobaczyć Machu Picchu bez oblegających go tłumów.

Po południu obrazek jest zgoła inny. Co rusz pod wejście podjeżdżają autobusy; dedukujemy, że są to głównie ludzie, którzy przyjechali tego samego dnia z Cusco lub Ollantaytambo pociągiem. Jest sporo zorganizowanych wycieczek. Przewodnicy podnoszą wysoko w górę parasolki i flagi, próbując zebrać swoje grupy. Tłum jest spokojny, nieco powolny, zdywersyfikowany wiekowo. Są rodziny z dziećmi, ludzie w naszym wieku, w wieku naszych rodziców, jak również osoby starsze. W pierwszym odruchu stwierdzamy, że poranna atmosfera bardziej nam odpowiadała, ale tak naprawdę, równie dobrze moglibyśmy identyfikować się z grupą popołudniową.

Około 14:00 wchodzimy do Machu Picchu po raz ostatni. Tym razem kierujemy się do Puerta del Sol, Bramy Słońca, wzgórza po przeciwległej stronie Wayna Picchu. Około 40 minut wspinaczki i znów podziwiamy widoki. W samym Puerta del Sol jest może kilka osób.

Widok z Puerta del Sol

Z daleka widzimy, że zaginione miasto Inków powoli pustoszeje. Wracamy do jednego z centralnych punktów widokowych i patrzymy jak turyści opuszczają miasta. W pewnym momencie stwierdzamy, że więcej jest lam niż ludzi – to chyba sygnał, że niedługo zamykają. Śmigamy jeszcze zobaczyć most Inków (jest już późno i musimy ładnie poprosić strażnika, żeby nas wpuścił…). Potem powoli kierujemy się do wyjścia; jako jedni z ostatnich opuszczamy Machu Picchu. Po godzinie marszu jesteśmy w Aguas Calientes – koszmarnie zmęczeni i z prawie 35 kilometrami w nogach. Na szczęście zimne pisco sour i zupa z komosy ryżowej przywracają nas do życia.

Tej nocy śpimy jak dzieci. Ale następnego dnia wstajemy wcześnie, szybko jemy śniadanie i ruszamy z powrotem do Hidroeléctrica. Przed powrotem do Cusco mamy jeszcze jeden punkt programu – gorące źródła w Santa Teresa. Z Hidroeléctrica łapiemy colectivo i po kilkunastu minutach szalonej jazdy jesteśmy na miejscu. Gorące źródła w Santa Teresa są naprawdę imponujące – cztery ogromne baseny, z których najgorętszy ma 43 stopnie! Do tego baseny wkomponowane są w ogromne głazy. Mimo, że jest sobota, w kompleksie praktycznie nie ma nikogo, co oczywiście bardzo nam odpowiada. Eh, jest cudownie. Sielankę zakłócają małe, bezlitosne komary – w ciągu trzech godzin zużywamy całe opakowanie psikadła z deet, a ja i tak wychodzę z trzycyfrową liczbą bąbli (Mariusz of korz bez szwanku…). Z Santa Teresy zgarnia nas busik. Do Cusco wracamy chyba sześć godzin, ale nawet tego nie odczuwamy, bo ciągle przeżywamy emocje ostatnich trzech dni.

Chillout w gorących źródłach w Santa Teresa – me gusta…

Previous

Kanion Colca – ojczyzna kondorów.

Next

Tęczowa góra Vinicunca

4 Comments

  1. Justyna Blajerska

    Gosiu, jak Ty pięknie piszesz! Zdecydowanie marnowałaś się w świecie raportów 🙂
    Siedzę tak sobie i czytam, i czuję jakbym tam była z Wami.
    Machu Pichu rewelacja!

    • Gosia

      Dzięki… Raporty też piękne pisałam :). Cieszę się, że Ci się podoba. Pozdrawiamy i już nie możemy się doczekać Nowej Zelandii!

  2. Justyna Blajerska

    O, w końcu mi komentarze zaczęły działać.
    Czyli jednak Mariusz też ma jakiś wkład w blogowanie 😉

Comments are closed.

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén