Nie ma co tu kryć – podróżowanie to nie tylko piękne chwile. Zdarzają się też kryzysy. Dla mnie pierwszy nastąpił w okolicach Bożego Narodzenia i trwał do Trzech Króli. Cóż za zbieg okoliczności 🙂 . Przyjechaliśmy do Puno, które mimo położenia nad jeziorem Titicaca jest brzydkim i nieco przygnębiającym miastem. Do tego mocno się pochorowałam, wyjątkowo źle znosiłam wysokość i na dobre zaczęłam tęsknić za domem. No ale cały czas byliśmy w Peru – dobrym, bezpiecznym i przyjaznym Peru. Niski sezon sprawił, że za niewielkie pieniądze zamieszkaliśmy w wygodnym hotelu (zaszaleliśmy na święta 🙂 ).

Tuż po świętach (i po zobaczeniu peruwiańskich pływających wysp Uros) pojechaliśmy do Boliwii. W ciągu kilku tygodni podróży po Peru i Ekwadorze spotkaliśmy co najmniej kilka osób, które ekstremalnie chorowały w Boliwii na żołądek. Mieliśmy więc pewne obawy (i sporo płynu do dezynfekcji rąk w plecaku…), ale też nadzieje związane z taniością Boliwii.

Zbudowane z trzciny, pływające wyspy Uros. Gniją od spodu, także trzeba cały czas dokładać trzciny od góry…

Pierwszym przystankiem była boliwijska Copacabana (nie mylić z tą w Rio de Janeiro 😉 ), czyli jeziora Titicaca ciąg dalszy. Z Puno sprawnie dojechaliśmy na granicę, jeszcze sprawniej załatwiliśmy wszelkie formalności (ekspresowo zwłaszcza po stronie boliwijskiej) i jeszcze tego samego dnia popłynęliśmy w rejs na wyspę słońca. Wycieczka przyjemna, widoki niezłe, ale bez ekstazy. Kolejnego dnia ruszyliśmy do  stolicy Boliwii La Paz (a ściślej mówiąc do miasta o urokliwej nazwie Nuestra Señora de La Paz). Mimo deszczu podróż wydawała się przebiegać sprawnie; nawet przeprawa przez jezioro poszła nadzwyczaj szybko. Podczas przeprawy (pasażerowie jadą łódką i czekają na drugim brzegu na autobus, który przeprawia się barką) miałam okazję doświadczyć „urokliwości” boliwijskich toalet. Sporo o nich słyszałam – rzeczywiście, żeby przeżyć trzeba mieć sporo umiejętności survivalowych 🙂 .

Jezioro Titicaca – widok na wyspę księżyca (Isla de la Luna) z wyspy słońca (Isla del Sol)

Na Isla del Sol

Przeprawa przez jezioro w drodze do La Paz

Dalej było już tylko gorzej. Kiedy zbliżaliśmy się do La Paz zaczęło lać. Do tego, na rogatkach miasta były roboty drogowe i autobus musiał pojechać okrężną drogą. I nie byłby to problem, gdyby nie to, że objazd był poprowadzony drogą gruntową, która zdążyła już konkretnie rozmięknąć. Autobus jechał wolno i lekko się ślizgał. Za oknem było szaro, mokro i depresyjnie. I brudno. Zastanawiałam się kiedy się zakopiemy. Fatalne wrażenia potęgowało to, że jechaliśmy przez cześć miasta, która wyglądała jak slums (następnego dnia zorientowałam się, że całe miasto tak wygląda…). Podróż ciągnęła się w nieskończoność, ale wreszcie udało się dojechać do centrum. Wyszliśmy z terminalu i nieopatrznie zaczerpnęliśmy powietrza. A w zasadzie nie powietrza, tylko tego, co unosiło się zamiast powietrza. Głównie spaliny i zanieczyszczenia, tlenu w tym była znikoma ilość.

Ale nic to. Do oparów spalin już się trochę przyzwyczailiśmy w innych południowoamerykańskich miastach, choć skala tego zjawiska w La Paz mnie przerosła. Założyliśmy plecaki i poszliśmy w stronę hostelu. Po prawie pół godzinie byliśmy na miejscu (na szczęście było w dół). Mój układ oddechowy cierpiał. Kaszlałam, dusiłam się, walczyłam o oddech. Smog mnie pokonywał. I nie, to nie wysokość była problemem (byłam dobrze zaaklimatyzowana i wielokrotnie w poprzednich tygodniach przebywałam i chodziłam na ponad 4000 m.n.p.m.) tylko lapazkie powietrze.

W stolicy zaplanowaliśmy dwa dni. Pierwszego dnia wybraliśmy się na, podobno najpiękniejszą w La Paz, ulicę Calle Jaen (no zwykła ulica…), stare miasto (nie jest ładnie…), do czterech mini muzeów (bez szaleństwa…), parko-ulicy Prado (kawałek chodnika i kilka krzewów po środku) oraz do tzw. ładnej i modnej dzielnicy Sopocachi (w wolnym tłumaczeniu – do dzielnicy 🙂 ). Jak łatwo wywnioskować – żadne z tych miejsc nas nie zachwyciło. Będąc w La Paz, myślałam sobie, że w sumie to fajnie by było być w Łodzi albo w Radomiu – takie piękne miasta…

Przejechaliśmy się też otwartą w 2014 kolejką linową Teleférico, która łączy centrum miasta z El Alto – jego najwyżej położoną dzielnicą (choć podobno El Alto to już osobne miasto, które wyewoluowało z La Paz). W Teleférico cieszą nas ciekawe widoki miasta. Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie jest czysto, ładnie i nie śmierdzi.

Kolejnego dnia idziemy zwiedzać słynne lapaskie rynki. I znowu pudło. Idziemy na El Mercado de las brujas, czyli rynek wiedźmiński. Okazuje się on kilkoma straganami; w każdym jest to samo. Potem Mercado Negro – znów nie ma nic ciekawego. Znów nie mogę oddychać. Co chwilę pada. Do tego ktoś, na szczęście nieudolnie, próbuje mnie okraść. Mam dość La Paz. Idziemy do kawiarni, w której zabijamy czas do wieczora.

Wracamy do hostelu, zabieramy plecaki i idziemy na dworzec – mamy nocny autobus do Sucre, najpiękniejszego miasta Boliwii. Autobus wcale nie jest tańszy niż te w Peru, jest za to starszy, zdecydowanie mniej czysty i niestety, mojego fotela nie da się do końca rozłożyć. Ale nie ma co narzekać. Mimo że autobus wypełnia się w pełni na głównym terminalu, i tak robi postój wśród slumsów El Alto. To nawet jeszcze był zaakceptowała. Irytuje mnie natomiast to, że obsługa terminalu wpuszcza do autobusu żebraków. Moje poczucie bezpieczeństwa spada.

Po kilku godzinach jazdy autobus zatrzymuje się w przydrożnym zajeździe. Wychodzę, żeby rozprostować nogi i skorzystać z toalety. Mariusz przezornie zostaje w autobusie. W knajpie panuje taki smród, że robi mi się słabo. Toaleta – dramat. Woda się nie spuszcza, także przed wejściem trzeba nabrać do plastikowego kanistra wody z beczki stojącej przed wejściem. Znów smród taki, że wysypisko na Szadółkach albo na Radiowie to przy tym perfumeria. Na szczęście mam dużo płynu do dezynfekcji rąk.

Po raz pierwszy nie mogę spać w nocnym autobusie i do Sucre docieram zmęczona. Na szczęście szybko dostajemy się do hostelu. Dostajemy duży pokój, na pierwszy rzut oka jest ok., dopiero później orientujemy się, że nie jest zbyt czysto i pokój jest przesiąknięty dymem papierosowym. Do tego cena wyższa, niż to co zwykle płaciliśmy w Peru. Tłumaczymy to sobie okresem świątecznym (do Sucre docieramy w Sylwestra) i idziemy zwiedzać miasto. Rzeczywiście jest ładniej i czyściej niż w La Paz, ale znów bez zachwytów. Do tego miasto jest jakby uśpione, nic się w nim nie dzieje i wszystko jest pozamykane. Mimo, że jest już 10ta, ciężko znaleźć miejsce, gdzie można się napić kawy. W końcu znajdujemy jakąś gringo-knajpę i uzupełniamy kalorie.

Następnie udajemy się za miasto do Cretacito, czyli parku dinozaurów. W parku można zobaczyć prawdziwe odciski stóp (łap?) dinozaurów, które chodziły w tej okolicy miliony lat temu. To podobne największe tego typu miejsce na świecie. Pierwsze wrażenie znów słabe, bo przed rozpoczęciem wędrówki do śladów, trzeba przejść przez tandetny park ze sztucznymi dinozaurami. Na szczęście nie jest duży. Potem wraz ze zdecydowanie zbyt liczną grupą innych turystów schodzimy do śladów. Dinozaury nigdy mnie jakoś szczególnie nie fascynowały, ale fajnie było być w miejscu, gdzie sobie dreptały. Choć znów nie jest to atrakcja z gatunku must-see.

Wracamy do hostelu, odpoczywamy i wieczorem ruszamy „na miasto”. Znów mamy problem, żeby znaleźć otwartą knajpę; w końcu lądujemy w bezosobowym włoskim bistro na hamburgerach 😉 . Ja znów bardzo tęsknię – za domem, za rodziną, przyjaciółmi i za Polską (w znaczeniu, że za pierogami, barszczem i schabowym; choć za innymi rzeczami też). Słabe humory poprawia nam wizyta w parku Bolivara, który nazywamy parkiem europejskim. Przy wejściu stoi budowla łudząco podobna do Łuku Tryumfalnego, a w środku jest mini wieża Eiffla. W parku przypadkowo trafiamy na pokaz fontann, a w zasadzie jednej fontanny. Mimo niedużej skali patrzymy jak zaczarowani.

Potem spacerujemy po rozświetlonym parku. Idziemy przejść się po mieście, które po zapadnięciu zmroku ożywa. Można pomyśleć – nic dziwnego, w końcu jest Sylwester. Tylko, że to właśnie jest dziwne, bo miasto ożywa w osobliwy sposób. Na ulicach wcale nie ma zbyt wielu „imprezowiczów”, natomiast mnóstwo jest straganów i, ogólnie rzecz biorąc, handlu. Klimat w typie „na straganie w dzień targowy takie słyszy się rozmowy…”. Atmosfery „świątecznej” nie ma wcale. W pewnym momencie słyszymy muzę, względnie akceptowalny beat, i podekscytowany głos spikerki. Myślimy – może wyczaimy jakieś sylwestrowe disco… Podchodzimy bliżej – nie, to nie impreza, to promocja spodni. A skąpo ubrana spikerka krzyczy „pantalones, pantalones”. Nie potrzebujemy spodni, ale i tak wchodzimy, żeby poczuć imprezowy klimat 😉 .

Fajerwerki (raczej skromne) oglądamy z okna hostelu. Następnego dnia po śniadaniu ruszamy na dworzec autobusowy. Chcemy dotrzeć do Potosí. W dni powszednie autobusy odjeżdżają co pół godziny – jako że jest Nowy Rok, liczymy się z tym, że trzeba będzie trochę poczekać. Docieramy do terminala i… zastajemy pustkę. Prawie wszystkie stanowiska są zamknięte, na szczęście otwarte jest okienko z informacją. Dowiadujemy się, że dziś autobusu do Potosí nie będzie. Klops. Bardzo chcemy wydostać się z Sucre. Bardzo nie chcemy korzystać z alternatywnego transportu, czyli taksówki/colectivo, która jest 4 razy droższe niż autobus.

Zastanawiamy się, co robić. Trudno nam uwierzyć, że przez cały dzień nie będzie żadnego autobusu. Pytamy się innych osób w terminalu, przed terminalem i obok niego. Wszyscy zgodnie mówią – nie ma. Jeszcze dwa razy pytamy w informacji – za trzecim podejściem dowiadujemy się, że może po południu będzie autobus, ale być może wcale go nie będzie. Mamy grubą rozkminę. W pewnym momencie poznajemy dziewczynę, która również próbuje wydostać się z Potosí, a w zasadzie z Boliwii w ogóle, bo za trzy dni wygasa jej stempel w paszporcie. Rozmawiamy przez ponad godzinę – wymieniany doświadczenia i narzekamy, że w Boliwii nie lubi się turystów. Trochę zabijamy czas, ale też dowiadujemy się wielu istotnych rzeczy.

Po dwóch godzinach spędzonych na dworcu tracimy cierpliwość i idziemy na postój taksówek. I wtedy, ku naszemu zdziwieniu i rozradowaniu, podjeżdża autobus do Potosí. Nie wjeżdża do terminalu, tylko zatrzymuje się tuż przed nim. Czeka na niego całkiem spora grupa lokalesow. Oczywiście wiedzieli, że autobus przyjedzie… Wsiadamy, odczuwając zażenowanie krętactwami, których słuchaliśmy przez pół dnia, ale też satysfakcję, że koniec w końcu wyszło na nasze.

Kiedy dojeżdżamy do Potosí, pada, a wiatr próbuje urwać nam głowy. Na szczęście po chwili pogoda się poprawia, a my bez problemów docieramy do hostelu.

I tu znów dziwna sytuacja. Check-in’uje nas pan, który nie jest pracownikiem recepcji tylko kimś w rodzaju konserwatora. Pan jest miły i informuje nas o cenie pokoju – zgodnie z oficjalnym cennikiem hostelu. Kiedy robiliśmy rezerwację mailem, osoba z recepcji podała nam inną, wyższą ceną. Ostatecznie płacimy tę niższą, ale niesmak pozostaje.

Wieczorem ruszamy „na miasto” w poszukiwaniu miejscówki na kolację. Chodzimy, chodzimy, a tu nic. Wszystko zamknięte. Na ulicach jest pusto. Samochody nie jeżdżą. Nie lubimy tłumów, ale atmosfera znów jest nienaturalnie senna. Irytujemy się i w końcu wracamy do hostelu. Z dna plecaka wyławiamy zupki chińskie, które zostały nam po treku w Kordylierze Białej.

Następnego dnia ruszamy na wycieczkę do kopalni. Po południu orientujemy się, że znów wszystko w mieście jest zamknięte. W Boliwii Nowy Rok świętuje się dwa dni. Cudem udaje nam się znaleźć otwartą kawiarnię, która w menu ma też obiady. Idziemy też do kilku agencji turystycznych (o dziwo większość z nich jest otwarta), dowiedzieć się, czy można pojechać na Salar de Uyuni z Potosí. Niestety nie można (tzn. można, ale za kosmiczne pieniądze), a osoby które nas „obsługują” są wyjątkowo niemiłe.

Kolejny dzień rozpoczynamy wielkim i pysznym śniadaniem w hostelu (poprzedniego dnia z powodu fiesty śniadania nie było). Potem znów ruszamy na dworzec autobusowy, gdzie szybko łapiemy autobus do Uyuni – naszego ostatniego przystanku w Boliwii. Kiedy idziemy na przystanek widzimy zupełnie inne miasto – pełne ludzi, samochodów i ulicznego handlu.

Mimo że ostatnie dni nie były szczególnie udane, to Potosí opuszczamy w dobrych nastrojach, bo wiemy, że następnego dnia będziemy na Salar de Uyuni (który absolutnie sprostał wysokim oczekiwaniem). Cieszyliśmy się też, że już niedługo opuścimy Boliwię i zaczniemy odkrywać Chile.

Ten wpis miał się początkowo nazywać „Boliwio żegnaj. Nie będziemy tęsknić.” Lista tego, co nam (a zwłaszcza mi) się w tym kraju nie podobało jest długa i obejmuje miedzy innymi: brud i zanieczyszczenie powietrza, brak życzliwości wobec turystów (do białych nikt się nie uśmiecha), krętactwo i próby podbijania cen w hostelach, brak bazy noclegowej adekwatnej do cen, choroby żołądka czające się na każdym kroku (nas na szczęście ominęły), łapówki, które trzeba płacić na niektórych przejściach granicznych, żeby się wydostać (na szczęście niewielkie 🙂 ), próbę kradzieży i wiele innych… Mam świadomość, że niektóre pozycje są subiektywne 🙂 .

To podejście nie jest jednak stuprocentowo sprawiedliwe. Mamy poczucie, że nie do końca daliśmy szansę Boliwii. Nasz pobyt zbiegł się z porą deszczową i w związku z tym nie pojechaliśmy w boliwijskie góry (co jak się później okazało, było błędem). Z tego samego powodu odpuściliśmy też wyjazd do dżungli – podobno podróż w głąb kraju, gdzie często nie ma asfaltowych dróg, nie jest najlepszym pomysłem w okresie ulew. Pojechaliśmy za to na Salar i w jego okolice (o tym już niedługo), który totalnie nas oczarował i o którym nie możemy przestać myśleć (tzn. ja nie mogę 🙂 ). I mimo że numerem jeden naszej dotychczasowej podróży pozostaje Galapagos, to jeśli miałabym teraz gdzieś wrócić (zwłaszcza z własnym środkiem transportu), to wybrałabym ten ogromny, solny wszechświat, surowe bezdroża boliwijskiego altiplano i pełne flamingów laguny.