Z chłodnego boliwijskiego altiplano przenieśliśmy się do pustynnego San Pedro de Atacama. Trafiliśmy w sam środek chilijskiego lata i, niestety, sezonu turystycznego. Mimo że San Pedro to w zasadzie wioska, w której większość dróg jest gruntowa, to łatwo wyczuć, że Chile jest dużo bardziej „zachodnie” niż kraje, w których dotychczas byliśmy. Niestety ma to też odzwierciedlenie w poziomie cen.
Różnice między Boliwią a Chile widać od razu. W tym pierwszym kraju do granicy prowadzi dziurawa szutrówka; po jej przekroczeniu jest równy asfalt. W Boliwii nawet nie wchodzimy do punktu kontroli granicznej – przewodnik bierze nasze paszporty i w kilka minut załatwia stempel wyjazdowy, kiedy my jemy śniadanie… W Chile cały bagaż jest sprawdzany przez rentgen.
W San Pedro trochę czasu zajmuje nam znalezienie noclegu. W końcu lokujemy się w hostelu z ogromnym, zacienionym ogrodem, w którym w kolejnych dniach będziemy jedli ogromne śniadania.
Jedną z głównych atrakcji Atacamy są oddalone o 100km od San Pedro gejzery El Tatio, jedne z największych na świecie. My jednak odpuszczamy, bo gejzery właśnie widzieliśmy na Salarze i chcemy uniknąć zorganizowanych wycieczek. Zamiast tego, wypożyczamy rowery (dwa piękne, czerwone twenty-ninery Treka – moja ekscytacja nie zna granic) i jedziemy na wycieczkę do Valle de la Luna, czyli doliny księżycowej.
Zbieramy się raczej niespiesznie i ruszamy dopiero około południa. Słońce jest wysoko, ale mamy mnóstwo wody i kremu z filtrem. Wyjeżdżając z miasta, stwierdzam, że wprawdzie jest gorąco, ale nie ma dramatu i że zdarzało mi się jeździć na rowerze w gorszych (gorętszych) warunkach.
Jednak kiedy dojeżdżamy na pustynię robi się jeszcze cieplej. Problem stanowi brak jakiegokolwiek cienia. Jest trochę pod górę i nawet na płaskich odcinkach jedzie się dość wolno, bo na drodze jest sporo piasku i wybojów. Już po kilkunastu kilometrach jestem wypłukana z energii. Kilka kilometrów za wjazdem do Valle de la Luna zostawiamy rowery i idziemy do punktu widokowego. Skwar jest niemiłosierny, ale widok z góry wynagradza trudy. Nie pozostawia też wątpliwości, dlaczego to miejsce nazywa się księżycową doliną…
Na punkcie widokowym jesteśmy sami, a w dolinie spotykamy tylko kilku rowerzystów.
Bierzemy rowery i ruszamy dalej, na szczęście jest kawałek z górki, co pozwala trochę się schłodzić. Dojeżdżamy do końca doliny, do punktu zwanego trzema Mariami (są to trzy kamienne kolumny).
Powoli na pustynię zaczynają przyjeżdżać busy ze zorganizowanymi wycieczkami (wszystkie agencje organizują popołudniowe wyjazdy), a my zaczynamy odwrót. W drodze powrotnej przejeżdżamy jeszcze ciekawym singlem (wreszcie jest fun z jazdy mtb 🙂 ) i zatrzymujemy się na zimną colę przy wjeździe do doliny (smakuje jak nigdy).
Jest już wieczór, kiedy dojeżdżamy do miasteczka i oddajemy nasze piękne Treki – będziemy za nimi tęsknić. Jesteśmy zmęczeni upałem, zrobiliśmy na rowerach czterdzieści kilka kilometrów – niby niewiele, ale była to najgorętsza jazda w życiu… Na szczęście wieczorne zimne piwko w naszym zacienionym ogrodzie sprzyjają szybkiej regeneracji 😉 .
I na koniec kilka zdjęć Atacamy zrobionych podczas lotu do Santiago:
Comments are closed.