Last Boarding Call

czyli Gosia i Mariusz w podróży dookoła świata

Bariloche. Patagoński prolog.

Tęsknota za górami i trekkingiem popycha nas do kilkudniowego wypadu do Argentyny (do której oczywiście jeszcze wrócimy). Jak dotąd jechaliśmy głównie z północy  na południe, teraz odbijamy na wschód. Z chilijskiego Puerto Varas, które jakoś nam nie leży, jedziemy do Bariloche.

Jakimś cudem udaje nam się zarezerwować hostel, w którym dwójka z łazienką kosztuje tyle, co dwa łóżka w dormie wszędzie indziej. Wykupujemy też dwa ostatnie miejsca w autobusie. Do Bariloche jedziemy ponad 7 godzin. Na szczęście trasa wiedzie przez malowniczy obszar pełny jezior i ośnieżonych szczytów, więc nie narzekamy na nudę.

Bariloche okazuje się argentyńskim Zakopanem. Znów wpadamy w środek sezonu turystycznego i znów poziom cen nieprzyjemnie nas zaskakuję (okazuje się, że w Chile jednak było tanio…). Miasteczko jest za to pięknie położone nad jeziorem (Lago Nahuel Huapi) otoczonym górami. Podobnie jak chilijskie Puerto Varas, Bariloche ma bardzo alpejski feeling architektoniczny. Kiedy przechodzimy obok hotelu Edelweiss, zastanawiamy się, czy przypadkiem nie teleportowaliśmy się do Tyrolu… W Bariloche (na jeziorze!) po raz pierwszy w Ameryce Południowej widzimy kite’y. Eh, tęsknota jak stąd do wieczności…

W Bariloche zrobiliśmy dwa treki – Tronador i Refugio Frey. Zanim wyszliśmy w góry, poszliśmy zasięgnąć języka do Casa Andino, czyli organizacji na kształt górskiej informacji turystycznej. Kupiliśmy tam też bilety na autobus do Pampa Linda (czyli do punktu początkowego pierwszego treku), zarejestrowaliśmy nasze wyjścia w góry (obowiązkowe) i dostaliśmy mapę szlaków. Będąc w Bariloche, pierwszy raz korzystaliśmy też z apki maps.me, która akurat w tym terenie świetnie się spisywała (i w innych zresztą też).

Na pierwszy ogień poszedł dwudniowy trek w masywie Tronadora, czyli wędrówka do schroniska Otto Meiling i camping w jego okolicach. Można też spać w schronisku, ale nam spodobał się pomysł noclegu w namiocie. Głownie dlatego, że camping znajduje się między dwoma „jęzorami” lodowca.

Dojazd do początku treku zajął dobre 3 godziny. To około 90km, ale prawie połowę trasy stanowi kręta szutrówka. Na tej części trasy ruch odbywa się wahadłowo. Samochody do Pampa Linda są wpuszczane do 14:00; w kierunku przeciwnym ruch zaczyna się o 16:00. W busie zawarliśmy przelotną znajomość z grupą Argentyńczyków, którzy polecili nam kilka treków w swoim kraju.

Około 12 ruszyliśmy w góry. Była piękna pogoda, słońce świeciło wysoko. Szlak do schroniska Otto Meiling jest prosty i dobrze oznakowany. Pierwszych kilka kilometrów to dość nudne przejście po szerokiej leśnej drodze. Nieco znużeni marszem znaleźliśmy dogodne miejsce i zrobiliśmy przerwę na lunch. Kanapki z serem i pomidorem były pyszne…

Niedługo potem doszliśmy to fragmentu zwanego caracoles (ślimaki) – ścieżka zrobiła się wąska, kręta i stroma. Szło się trochę ciężej, ale to i tak nic w porównaniu z trekkingiem w Peru czy Ekwadorze, gdzie w powietrzu nie było tlenu.

Po trzech godzinach szlak wreszcie wyszedł poza linię drzew i zaczęły się konkretne widoki. Widzieliśmy lodowiec okrywający szczyt Tronadora i ogromne, zasilane lodowcową wodą wodospady. Krajobraz przypominał mi trochę Karkonosze z dodatkiem lodowców.

Powoli w oddali zaczął majaczyć budynek schroniska. Godzina wspinaczki i byliśmy na górze. Miejsce rzeczywiście okazało się wyjątkowe. Z trzech stron otaczał nas lodowiec. Szybko znaleźliśmy świetne miejsce na camping  (płaskie i relatywnie osłonięte od wiatru), rozbiliśmy obozowisko i zrobiliśmy kolację. Po kolacji jeszcze obowiązkowo herbata i deser (ciastka wspomagane dulche de leche 😉 ) na zacienionej skałce kilka metrów nad namiotem. Oprócz nas na terenie otaczającym schronisko było jeszcze kilka namiotów. Mieliśmy wrażenie, że wszyscy albo prawie wszyscy to Argentyńczycy. Co ciekawe, kilka osób spotkanych na szlaku i przy schronisku rozpoznało polski język (byli to ludzie, których ktoś z rodziny pochodził z Polski) i przyjaźnie do nas zagaiło.

Mimo późnego popołudnia wciąż było gorąco i oczywiście widno (słońce zaszło dopiero w okolicach 22). Poszliśmy więc na spacer w kierunku lodowca. Kiedy wróciliśmy do obozowiska, obejrzeliśmy malowniczy zachód słońca, po którym momentalnie zerwał się silny i porywisty wiatr. Zabezpieczyliśmy namiot kamieniami i poszliśmy spać. Wiało całą noc, zrobiło się też zimno, ale my, zmęczeni wędrówką, spaliśmy jak dzieci. Następnego ranka na nogach byliśmy jako jedni z ostatnich.

Niespiesznie zjedliśmy śniadanie i zwinęliśmy namiot. Czekał nas prosty trek w dół tą samą trasą. Pogoda znów była piękna, a my powoli posuwaliśmy się w dół. Tylko na odcinku caracoles postanowiliśmy przyspieszyć i, zgodnie z zaleceniami poznanego kilka miesięcy wcześniej alpinisty, ostrożnie zbiegliśmy.

Na dole poczuliśmy w nogach wysiłek poprzedniego dnia i ostatnie kilometry szlaku dłużyły się nam niemiłosiernie. Do Pampa Linda dotarliśmy jakieś 1.5h przed odjazdem autobusu, a czas wolny spędziliśmy, pijąc regeneracyjne piwerko w schronisku.

Następnego dnia złapaliśmy autobus do Cerro Catedral, czyli ośrodka narciarskiego oddalonego o kilka kilometrów od Bariloche. Gondolką i krzesełkiem wjechaliśmy na górę, gdzie zaczynał się szlak do Refugio (schroniska) Frey. Na wyciągu krzesełkowym spadł mi buff (oferma…) i musieliśmy zjechać jeszcze raz na dół  (szczęśliwie upuściłam go blisko dolnej stacji). Na szczęście nikt z obsługi nie robił nam problemów 🙂 .

Szlak do Frey’a był świetny. Prowadził górskim grzbietem przez ogromne głazy i formacje skalne, także momentami trzeba było pomagać sobie rękami. Trochę przypominał trudne (ale nie najtrudniejsze) szlaki w Tatrach. Poza tym praktycznie w ogóle nie było na nim ludzi (w oddali majaczyły dwie sylwetki…). Było dość chłodno i wietrznie, ale szybkie tempo wędrówki sprawiało, że nie odczuwaliśmy dyskomfortu termicznego. Po dwóch godzinach marszu skręciliśmy w kierunku Refugio Frey, do którego dotarliśmy po kolejnej godzinie (szlak wiódł dalej do schroniska Jakob, a „skrzyżowanie” było dobrze oznakowane). Ostatnia część szlaku poprowadzona była u stóp pięknych, strzelistych, granitowych wież, które w całej okazałości mogliśmy podziwiać, siedząc na brzegu laguny Tonchek przy Refugio Frey.

W okolicach schroniska było mnóstwo ludzi, więc szybko zaczęliśmy schodzić w kierunku Cerro Catedral. Na drogę powrotną wybraliśmy dużo częściej uczęszczany szlak przez las, który okazał się wyjątkowo urokliwy. Wyszło słońce i zrobiło się przyjemnie ciepło. Po czterech godzinach marszu byliśmy w punkcie, z którego wystartowaliśmy i zaczęliśmy rozglądać się za autobusem powrotnym do Bariloche.

Korzystanie z komunikacji miejskiej w Bariloche wymaga posiadania karty magnetycznej, którą zasila się gotówką. Przed wypadem na trek przeczytaliśmy, że autobus do Cerro Catedral jest jedynym, w którym można kupić bilety u kierowcy. W jedną stronę nam się to udało, natomiast w drodze powrotnej kierowcą odmówił sprzedania biletu. Zanim na dobre zdążyliśmy się oburzyć, że jak to, w jedną stronę można a w drugą już nie, ekspresowo z pomocą przyszła nam jedna z pasażerek. Nie dość, że pozwoliła nam skorzystać ze swojej karty, to jeszcze nie chciała od nas pieniędzy. Mariusz musiał ją kilka minut przekonywać, żeby pozwoliła nam zapłacić. Było to miłe i utwierdziło nasze przekonanie o przyjaznym podejściu Argentyńczyków do przyjezdnych. W drodze do Bariloche poznaliśmy Piotrka, który również od kilku miesięcy podróżuje po Ameryce Południowej, choć jak dotąd po nieco innej trasie (pozdrawiamy!).

Previous

Sztuka uliczna w Valparaíso

Next

Dzienniki patagońskie (1) Puerto Montt – Villa Cerro Castillo

1 Comment

  1. Kasia

    kapitalnie!

Comments are closed.

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén