Z argentyńskiego Bariloche wróciliśmy do Chile, a konkretnie do niezbyt urodziwego, portowego Puerto Montt. Było to dla nas miejsce tranzytowe. Następnego dnia wczesnym rankiem zameldowaliśmy się na dworcu autobusowym, z którego pojechaliśmy do przystani promowej. Czekała na 24-godzinna przeprawa 400km na południe do Puerto Chacabuco.

Szybko weszliśmy na statek i znaleźliśmy naszą kajutę, która okazała się zaskakująco przestrzenna. Sam prom był trochę podobny do tych, które pływają z Trójmiasta do Karlskrony. Była piękna pogoda – pełna lampa, zero wiatru, woda płaska jak stół. Usadowiliśmy się na decku i obserwowaliśmy, jak odpływamy. Potem jeszcze szybko skontrolowaliśmy, co się dzieje na mostku… 🙂

Większość pasażerów promu stanowili lokalesi – turyści i kierowcy ciężarówek. Oprócz nas były jeszcze dwie pary nie-hiszpańskojęzyczne, obie z Niemiec (zdecydowana większość obcokrajowców w Patagonii jest tej narodowości).

Dzień na statku upłynął nam na podziwianiu widoków, jedzeniu i czytaniu książki, napisanej przez koleżankę Mariusza z poprzedniej pracy (pozdrawiamy i gratulujemy! Przeczytaliśmy jednym tchem!). Ucięliśmy sobie też kilka regeneracyjnych drzemek. Widoki mieliśmy iście sielankowe – ocean, a w oddali ośnieżone szczyty. Co jakiś czas można było też zaobserwować lwy morskie pływające wokół statku.

Szybko doświadczyliśmy zmienności patagońskiej pogodny – poranek przywitał nas deszczem, wiatrem i zimnem. Z decku obserwowaliśmy jak statek wpływa do portu, co zajęło zaskakująco dużo czasu. Na szczęście deszcz przestał padać, a wychodząc ze statku, od razu natknęliśmy się na busik, który zabrał nas do kolejnej destynacji – Coihaique, stolicy Patagonii i ostatniego dużego miasta w kolejnym miesiącu naszej podróży.

Początkowo planowaliśmy nocować w Coihaique, ale kiedy okazało się, że jest autobus, który jeszcze tego samego dnia jedzie na południe, postanowiliśmy ruszać dalej. W Coihaique spędziliśmy tylko kilka godzin, ale było miło, bo znaleźliśmy kawiarnię, która serwowała pyszną kawę. Paradoksalnie znalezieni dobrej kawy w Ameryce Południowej to nie lada wyczyn. Większość miejsc (o zgrozo!) serwuje kawę rozpuszczalną…

Po południu zapakowaliśmy się do autobusu. Półtora godziny później, jako jedyni z pełnego autobusu wysiedliśmy w Villa Cerro Castillo.

Były to nasze pierwsze kilometry na Ruta 7, czyli legendarnej patagońskiej Carretera Austral, zwanej też kiedyś drogą Pinocheta. To właśnie z inicjatywy dyktatora w 1976 r. chilijska armia rozpoczęła jej budowę (w pracach brało udział ponad 10,000 żołnierzy). Pinochet chciał poprawić komunikację z odległą, trudno dostępną Patagonią, by podkreślić jej przynależność i znaczenie dla Chile. Przed wybudowaniem Ruta 7 najłatwiejszym sposobem dostania się na południe kraju był przejazd przez Argentynę. Istniała również oczywiście droga morska, ale zmienna i często ekstremalna pogoda w Patagonii sprawiała, że bywała to zawodna forma transportu.

Carretera Austral ma długość około 1240km. Prawie cała północna część jest asfaltowa; na południu przechodzi w szutrówkę. Pierwszą część Carretery otwarto w 1988 r., natomiast ukończona została dopiero w 2000 r. Cały czas prowadzone są na niej prace, a władze planują położenie asfaltu również na południowej części. W planach jest także poprowadzenie drogi dalej na północ do Puerto Natales i Punta Arenas (teraz drogą lądową można się tam dostać tylko przez Argentynę).

W drodze do Villa Cerro Castillo poczyniliśmy pierwsze obserwacje Patagonii. Moja wizja tej krainy była zainspirowane informacjami o nienaruszonej, dzikiej przyrodzie, najczystszej wodzie na świecie, surowym klimacie i trudnej dostępności. I tak w dużej mierze jest. Jednak podczas naszych pierwszych kilometrów wzdłuż  Carretery Austral nie da się nie  zaobserwować czegoś, co jednak trochę przeczy temu obrazowi. Cała Patagonia jest bowiem ogrodzona płotem. Nie jest to zjawisko lokalne, ten stan rzeczy utrzymał się do samego jej końca. Niezależnie jak dzikie krajobrazy mijaliśmy i jak lazurowa była woda w lagunach, praktycznie zawsze był płot.

Villa Cerro Castillo okazała się wioską z gatunku trzy ulice na krzyż i dwudziestu mieszkańców. Mimo że klimat Patagonii można by określić jako „chłodne lata i surowe zimy”, to zabudowę w zaskakująco wielu miejscach można opisać jako „ogródki działkowe”. Większość domów w Villa Castillo wygląda z zewnątrz jak domki letniskowe w Polsce we wczesnych latach ’90. Ale miasteczko ma swój klimat – głównie dzięki położeniu w stóp góry Castillo (czyli Zamek), której strzeliste wieże górują nad horyzontem.

Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań znaleźliśmy nocleg. O dziwo w naszym pokoju oprócz mini aneksu kuchennego i kozy był też internet. Zmęczeni po pełnym wrażeń dniu zasnęliśmy wraz z nadejściem zmroku (czyli ok 22-giej). Następnego dnia ruszyliśmy w góry.

Naszym celem było dotarcie do laguny położonej pod szczytem Cerro Castillo. Trek był prosty, choć końcowy, stromy fragment okazał się dość męczący. Po czterech godzinach marszu dotarliśmy do laguny. Widok był oszałamiający. Turkus (a może lazur?) jeziora ocierał się o surrealizm. Na górze było zimno i wiało, ale mimo tego spędziliśmy prawie dwie godziny wpatrzeni w wieże Cerro Castillo. Dla mnie był to jeden z bardziej zapadających w pamięć widoków Patagonii. Wrażenie było spotęgowane tym, że na szlaku i u jego celu byliśmy praktycznie sami.

Wracając z treku, spotkaliśmy naszego gospodarza, który powiedział, że tego dnia we wsi jest fiesta – a konkretnie Festival Costumbrista… Przypomniało mi się, że czytałam o tym – i rzeczywiście w przewodniku napisano, że festiwal offers authentic take on Patagonian rodeo and draws artists and artisans from all over Chile and Argentina. Zaintrygowani tym opisem poszliśmy więc wieczorem do lokalnej sali gimnastycznej, zobaczyć co i jak. Festiwal okazał się koncertem lokalnych zespołów, których piosenki okazjonalnie porywały lokalesów do tańca. Klimat raczej jak impreza w remizie a nie festiwal kulturowy. Nie do końca trafiło to w nasze preferencje, choć oglądanie panów w filuternych beretach wyskakujących lokalne tańce miało swój urok.

Kolejnego poranka szybko zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy plecaki i poszliśmy na przystanek. Była niedziela, a poprzedniego dnia dostaliśmy rozbieżne informacje dotyczące transportu. Niektórzy twierdzili, że w niedzielę nie ma autobusów, a inni że są i to nawet dwa. Postanowiliśmy, że aby zwiększyć nasze szanse na dotarcie do kolejnego punktu, czekając na autobus, spróbujemy złapać stopa.

Do Carretery dotarliśmy około 10tej. Nie było jeszcze żadnych innych autostopowiczów, byliśmy więc pierwsi w kolejce. Ruch jednak był znikomy. Przez pierwsze dwadzieścia minut minęły nas cztery samochody. Na szczęście ten czwarty zatrzymał się i zaoferował podwózkę. W środku była trójka studentów z chilijskiego miasta Concepcion. Praktycznie nie mówili po angielsku, ale dogadaliśmy się moim łamanym hiszpańskim. Opowiedzieliśmy o naszej podróży i planach na kolejne tygodnie, oni o wakacjach i swoich studiach.

Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy do Puerto Rio Tranquilo, dużo szybciej niż się tego pierwotnie spodziewaliśmy. Po wyjściu z samochodu odczuliśmy dotkliwe zimno. Chłód nie opuścił nas ani na chwilę przez kilka dni, które spędziliśmy w tym miasteczku.