Z Puerto Río Tranquilo planowaliśmy popłynąć w krótki rejs do Capillas de Mármol (marmurowych jaskiń) i pojechać na wycieczkę na lodowiec Exploradores. Samo miasteczko, a w zasadzie wioska (tylko nieco większa od Villa Cerro Castillo, z którego przyjechaliśmy), nie oferowała zbyt wielu rozrywek. Nadrabiała natomiast położeniem – nad hipnotyzującym, wściekle lazurowym jeziorem Lago General Carrera.

Na pierwszy ogień poszły marmurowe jaskinie. Początkowo planowaliśmy popłynąć do nich kajakami. Poszliśmy do przystani oddalonej o 5km od miasteczka, gdzie dowiedzieliśmy się, że owszem kajaki można wypożyczyć, ale dopiero za dwie godziny. Zaczęliśmy się zastanawiać czy warto czekać, kiedy zobaczyliśmy parę wracającą z kajakowej wycieczki. Byli cali mokrzy. Od stóp do kołnierzyków… A woda w patagońskich jeziorach bynajmniej nie jest ciepła. Zorientowaliśmy się, że dostępny sprzęt to dość „płytkie” kajaki, do których szybko dostaje się woda (na jeziorze były fale). Szybko straciliśmy ochotę na kajakarstwo, wróciliśmy do miasta i zapakowaliśmy się na motorówkę. Po 20 minutach wyboistej jazdy po jeziorze General Carrera dotarliśmy do jaskiń. Okazały się intrygującym tworem matki natury, co, mam nadzieję, widać na zdjęciach.

Następnego dnia pojechaliśmy na trekking na lodowiec. Nasza grupa liczyła 14 osób i dwóch przewodników. Oprócz nas i jednej pary z Niemiec, w grupie byli sami Chilijczycy. Po około 50 kilometrach jazdy wąską szutrówką dotarliśmy do wejścia do parku narodowego. Park narodowy obejmujący lodowiec Exploradores to stosunkowo nowy punkt na turystycznej mapie Patagonii – drogę do niego wybudowano dopiero kilka lat temu, wcześniej nie było opcji dojazdu.

Ruszyliśmy w kierunku lodowca. Po kilku kilometrach marszu dotarliśmy do jego początku, czyli miejsca w którym lód mieszał się ze skałami i piaskiem. Mieliśmy wrażenie, że idziemy po ziemi, ale tuż pod jej wierzchnią warstwą był lód. Kilkadziesiąt minut później dotarliśmy do właściwego lodowca. Przewodnicy pokazali nam jak założyć raki i w jaki sposób podchodzić i schodzić po lodowcowej skorupie.

Zaczęliśmy wędrówkę przez lodowiec. Chodzenie w rakach okazało się stosunkowo proste; radziliśmy sobie nawet na bardziej stromych podejściach i zejściach. Po drodze naszym oczom ukazywały się wypełnione lodowatą wodą szczeliny i spektakularne lodowe wąwozy.

W pewnym momencie doszliśmy do stromej jamy. Jeden z przewodników zszedł nią w dół, wybijając sobie drogę czekanem, i dał znać, żebyśmy podążali za nim (tzn. było to zadanie „dla chętnych”). Gdyby była to formacja skalna, zejście nie byłoby może ekstremalnie trudne, ale tu trzeba było zejść po lodzie. W dodatku środkiem płynęła woda z topniejącego lodowca, a na dole trzeba było przejść wąskim odcinkiem wzdłuż dość dużej,wypełnionej wodą szczeliny. Ale nic to. Jedna osoba przeszła, druga przeszła. Kiedy szła trzecia osoba usłyszeliśmy nagle „szuuu…”, potem „aaa…” i wreszcie konkretne „chlup”. Nasz nowo poznany znajomy zza zachodniej granicy stracił przyczepności, ześlizgnął się i wpadł do szczeliny… Była chwila grozy. Na szczęście przewodnicy szybko pomogli mu wyjść, ale skąpał się po konkrecie. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, jak lodowata była woda. Życie okazało się przewrotne, bo kilkanaście minut wcześniej rozmawialiśmy o tym, że choć wprawdzie wpadnięcie do jednej ze szczelin wiązałoby się ze zmarznięciem, to byłoby to też niezapomniane, ekstremalne przeżycie, o którym można by potem długo opowiadać.

Trzeba jednak przyznać, że kolega z Niemiec zachował się po męsku. Po wyjściu ze szczeliny i częściowym przebraniu się w suche ubrania nie stracił dobrego humoru i nie narzekał. Szacun.

Mimo tego incydentu zeszliśmy na dół. Bardzo, bardzo ostrożnie… Nie było łatwo, ale się udało. Kiedy byłam na dole, zawładnęła mną mieszanka euforii i adrenaliny. Byłam wewnątrz lodowca. I było to niezwykłe.

Po chwili zrobiliśmy przerwę na kanapkę i ruszyliśmy dalej. Szczeliny robiły się coraz większe, a lodowe jamy nabierały intensywnej, niebieskiej barwy. W oddali zobaczyliśmy ukrytego za chmurami San Valentin’a, najwyższy szczyt Patagonii. Kilkakrotnie gasiliśmy pragnienie wodą z lodowca – jedną z najczystszych na świecie – orzeźwiającą i pyszną.

Weszliśmy do jeszcze jednej lodowej jaskini, która wprawdzie nie była tak stroma, jak poprzednia, ale jej dnem płynął wartki strumień lodowcowej wody. W środku było niebiesko i, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, bardzo czysto, a może raczej nieskazitelnie i dziewiczo.

W drodze powrotnej, mimo zmęczenia, namówiliśmy przewodników, żeby wtajemniczyli nas trochę w posługiwanie się czekanami. Jak widać poniżej, w kilka minut staliśmy się ekspertami… 😉

Dotarliśmy na skraj lodowca. Zdjęliśmy raki i kaski, po raz ostatni spojrzeliśmy na Exploradores i ruszyliśmy w drogę powrotną. Mimo że tego dnia nie zrobiliśmy dużego kilometrażu, odczuwaliśmy w nogach ten trekking. Zmęczenie szybko nas opuściło – w przeciwieństwie do obrazów z lodowca, które cały czas mamy przed oczami.