Dotarliśmy do miasteczka Villa O’Higgins, czyli do końca legendarnej Carretery Austral. Z tego miejsca nie da się już nigdzie dalej pojechać. Można za to przedostać się do argentyńskiego El Chaltén. To był nasz cel (o tym już niedługo 🙂 ). Zdecydowaliśmy, że zanim rozpoczniemy przeprawę do Argentyny, popłyniemy na wycieczkę pod lodowiec O’Higginsa.  Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo O’Higgins stał się jednym z naszych ulubionych miejsc w Ameryce Południowej.

Niby nie trafiliśmy z pogodą – padało, było zimno i wietrznie, ale tak naprawdę to tylko podkreślało surowość otoczenia i tworzyło klimat. Ponadto zła pogoda sprawiła, że prawie wszyscy pasażerowie przez większość czasu nie wychodzili na zewnątrz. Mieliśmy więc tak ukochane przez nas poczucie bycia sam na sam z przyrodą i posiadania widoków tylko dla siebie.

Pod lodowcem byliśmy ponad godzinę, podczas której widzieliśmy wpadające do wody bryły lodu (w tym jedna taaaka duża…). W pewnym momencie dwóch członków załogi wsiadło do pontonu, podpłynęło do lodowca i wróciło z ogromnymi bryłami lodu. Po chwili zaserwowano whisky z lodem z lodowca – wiem, wiem straszna bufonada, ale jednak było miło… 🙂

Choć widzieliśmy lodowce już wcześniej, lodowiec O’Higginsa był dla nas czymś fenomenalnym. Straszliwie zmarzliśmy i zmokliśmy, ale było warto. Znów poczuliśmy smak podróżniczej euforii. Tym razem podanej nam przez matkę naturę na zimno.