Nasza południowo-amerykańską przygoda powoli zaczęła dobiegać końca, a my postanowiliśmy zakończyć ją efektownie – wypadem do Iguazú, czyli największego na świecie kompleksu wodospadów. Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie zrezygnować z tej wycieczki – trochę ze względów kosztowych, a trochę dlatego, że było nam po prostu nie po drodze. Jednak wiele napotkanych na trasie osób bardzo polecało nam Iguazú. Kiedy odkryliśmy, że bilety na samolot są w cenie autobusowych (podróż drogą lądową trwa ponad 24 godziny…), to decyzja w zasadzie podjęła się sama.

Lot do Puerto Iguazú (argentyńskiego miasteczka położonego nieopodal wodospadów) trwał niecałe 2 godziny. Gdy byliśmy już blisko celu, zobaczyliśmy płynącą przez tropikalny las rzekę Iguazú, z której w jednym punkcie unosiła się wielka, jasna chmura. To tam znajdowały się wodospady, a chmura była zlepkiem milionów kropel wody, które wytwarzał największy z nich. Iguazú to nie jeden wodospad tylko cały ich kompleks – przełom rzeki to około 3 kilometry, wzdłuż których co kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów znajdują się wodospady.

Po wylądowaniu szybko odebraliśmy bagaże, znaleźliśmy busik do miasta i po pół godzinie dotarliśmy do naszego hostelu. Pierwsze wrażenie po wyjściu z lotniska – gorąco i bardzo, bardzo wilgotno. Tego dnia zdążyliśmy już tylko pójść na kolację, z ulgą stwierdzając, że w Puerto Iguazú jest dużo taniej niż na południu Argentyny.

Wodospady Iguazú znajdują się w lesie deszczowym na północy Argentyny, a dokładniej na granicy argentyńsko-brazylijskiej (dostęp jest z obu stron). W niedalekiej odległości znajduje się również granica z Paragwajem. Czytając o Iguazú, można znaleźć rozbieżne opinie na temat tego, która strona wodospadów jest bardziej zjawiskowa. Zdecydowaliśmy się więc zobaczyć obie.

Po szybkim śniadaniu w hostelu (z obowiązkowym dulche de leche 🙂 ) wsiedliśmy do nieco tylko spóźnionego (pół  godziny 😉 ) autobusu jadącego na brazylijską stronę Iguazú. Autobus zatrzymał się w dwóch punktach granicznych i poczekał, aż wszyscy pasażerowie załatwią formalności na granicy (które przebiegały nad wyraz sprawnie). W niecałą godzinę dojechaliśmy do wejścia do parku, gdzie szybko kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do „wewnątrz-parkowego” dwupiętrowego autobusu. Po kilkunastu minutach byliśmy na początku szlaku do wodospadów. Nie zdążyliśmy się dobrze rozejrzeć, a już wokół nas zaroiło się od koati (lub też ostronosów) – lokalnych futrzaków-słodziaków, które próbują wyciągnąć od turystów jedzenie. Karmienie koati jest zabronione, a  władze parku przestrzegają przed zbytnim spoufalaniem się z tymi zwierzakami, które w sytuacji zagrożenia gryzą i drapią.

Po przejściu kilkuset metrów naszym oczom ukazały się wodospady Iguazú. Widok robił niesamowite wrażenie. Wodospadów w sumie jest kilkaset (od 150 do 300 w zależności od pory roku i ilości wody), a efekt potęguje ich położenie – w środku wściekle zielonego lasu deszczowego.

Szlak prowadził w dół. Dotarliśmy na brzeg rzeki i weszliśmy na kładkę prowadzącą na jej środek. Przeszliśmy blisko największego wodospadu, zaliczając po drodze solidny prysznic. Ale wrażenia znów były niesamowite. Po kilku godzinach zaczęliśmy kierować się w drogę powrotną i kiedy akurat znajdowaliśmy się w zadaszonej części parku, lunęło. Nie był to zwykły deszcz, tylko tropikalna ulewa. Krótka, ale bardzo intensywna. Tym razem nam się poszczęściło, ale już kilkadziesiąt minut później tak różowo nie było. Ulewa natarła znowu, kiedy byliśmy w autobusie wracającym do wejścia do parku. Siedzieliśmy na górnym piętrze, gdzie nie było okien… Zmokłam doszczętnie, ale na szczęście było bardzo ciepło.

Kolejnego dnia pojechaliśmy do argentyńskiej części parku. Nastawialiśmy się nie tylko na oglądanie wodospadów, ale również na wędrówkę po lesie tropikalnym – jest tam kilka szlaków pieszych. Nieco zszokowani wysoką ceną wstępu (500 pesos), żwawo przestąpiliśmy jego progi. I tu przeżyliśmy rozczarowanie, bo okazało się, że większość parku jest zamknięta. Otwarty był tylko punkt widokowy na Garganta del Diablo (Diabelskie Gardło) – najbardziej spektakularne miejsce w parku i jeden pomniejszy trek. Popsuło nam to humor. Na domiar złego, żeby dostać się do otwartych części parku musieliśmy poczekać prawie pół godziny na mini-pociąg, który zabierał turystów w głąb parku (zwykle można przejść pieszo). Przyczyna tej sytuacji była, jak nam się wydaje, dość błaha – w parku pojawiło się kilka pum… Ech te kociaki…

Wyłączenie dużej części parku spowodowało, że cały ruch turystyczny skumulował się na dość niewielkich fragmentach ścieżek, powodując zatory i potęgując naszą frustrację. W minorowych nastrojach oglądaliśmy wodospady, choć kiedy większość turystów poszła na lunch i zrobiło się luźniej, trochę się rozchmurzyliśmy 🙂 . Wodospady robiły wrażenie, choć efekt wow skradła wizyta po brazylijskiej stronie parku poprzedniego dnia. Do czasu. W końcu bowiem dotarliśmy do punktu widokowego nad Garganta del Diablo. Metalowe molo dochodziło do samego brzegu kaskad. Wodospad był ogromny, a widok spadających mas wody wręcz surrealistyczny. Huk wodospadu zagłuszał wszystko i przy odrobinie dobrej woli można było zapomnieć o ludziach, którzy nas otaczali. Było to jedno z tych miejsc, które niczym magnes przyciągają wzrok. Stojąc na metalowym mostku czuliśmy ogromną energię spadających ton spienionej wody.

Kiedy wracaliśmy – również pociągiem – do punktu startowego parku, spotkaliśmy mówiącą po polsku Brazylijkę (jej ojciec był Polakiem). Pani – wiekowa, ale bardzo rześka – była lokalną przewodniczką. Oprowadzała grupy między innymi z Polski, Rosji, Włoch i Francji. Ona również była zniesmaczona zamknięciem tak dużej części parku. Co ciekawe, opowiedziała nam, jak jeszcze kilka lat temu obsługa parku bawiła się z licznie wtedy występującymi pumami…

Dzień zakończyliśmy w Puerto Iguazú, jedząc empanady i lody. Późnym wieczorem mieliśmy lot powrotny do Buenos Aires. Podsumowanie wyjazdu? Hmmm… było krótko, ale intensywnie i przede wszystkim oszałamiająco pięknie.

Wodospady Iguazú – informacje praktyczne

Na Iguazú warto zarezerwować sobie dwa dni, żeby zobaczyć zarówno stronę argentyńską i brazylijską. Nam obie perspektywy na wodospady wydały się wartościowe i trudno nam stwierdzić czy któraś z nich jest lepsza.

Baza wypadowa – to albo argentyńskie Puerto Iguazú (małe, kameralne i całkiem klimatyczne miasteczko) albo brazylijskie Foz do Iguaçu (duże miasto, w którym nie byliśmy). My skorzystaliśmy z tej pierwszej opcji.

Do Puerto Iguazú można dojechać autobusem z większości dużych argentyńskich miast na północy. Ruszając z Buenos Aires, warto zastanowić się nad samolotem (my za dwa bilety powrotne zapłaciliśmy 5,400 pesos czyli tyle, ile kosztuje autobus). Trasę obsługuje m.in. Aerolineas Argentinas (kilka lotów dziennie).

Z lotniska do miasteczka można dostać się busikiem, który podwozi bezpośrednio do hoteli/hosteli (120 pesos w jedną stroną; łatwo znaleźć na malutkim lotnisku; dojazd na lotnisko z miasteczka najlepiej załatwiać przez hotel/hostel).

Wodospady – strona brazylijska – z terminala autobusowego w Puerto Iguazú jeżdżą autobusy turystyczne do parku Iguazú (mniej więcej co godzinę; koszt 80 pesos w dwie strony; operator to Rio Uruguay), które zatrzymują się na granicy. Do argentyńskiego punktu granicznego muszą iść wszyscy pasażerowie, do brazylijskiego – tylko obcokrajowy (Argentyńczycy czekają w autobusie). Autobus podjeżdża pod wejście centrum turystycznego, w którym można kupić bilety (63 reale/os.) – w kasie lub w automacie. Od wejścia do wodospadów jest kilka kilometrów, które pokonuje się autobusem – przy zakupie biletów trzeba wybrać preferowaną godzinę odjazdu (czyli w praktyce aktualną godzinę plus 5 albo 10 minut; przystanek autobusu jest w tym samym budynku). Z autobusu należy wysiąść na trzecim przystanku (lub też wtedy kiedy większość turystów 🙂 ). Z przystanku jest jeden szlak, który prowadzi do wodospadów. Obejrzenie części brazylijskiej (bez pośpiechu i z licznym foto-przystankami) zajęło nam ok. 3 godziny.

Wodospady – strona argentyńska – dojazd z terminala w Puerto Iguazú zajmuje ok. 40 min (130 pesos w dwie strony), a autobusy odjeżdżają co 20 minut (operator to również Rio Uruguay). Autobusy zatrzymują się przy wejściu do parku. Bilet wstępu dla obcokrajowców kosztuje 500 pesos. Część argentyńska jest dużo większa; liczne mapy pozwalają na łatwą orientację w terenie. W środku są dwie pętle piesze (Circuito Superior i Circuito Inferior) oraz szlak prowadzący do Garganta del Diablo (czyli największego i najbardziej spektakularnego wodospadu). Do tego ostatniego można dojechać mini-pociągiem, który startuje tuż za wejściem do parku, lub pójść pieszo (ok 3km; szlak prowadzi wzdłuż torów). Dodatkowo można również popłynąć na wyspę San Martin. Warto zarezerwować sobie kilka godzin na obejrzenie argentyńskiej części – oczywiście pod warunkiem, że cały park jest otwarty…