Po pięciu miesiącach opuściliśmy Amerykę Południową. Dość dokładnie zwiedziliśmy Ekwador, Peru, Boliwię, Chile i Argentynę. Na chwilę „skoczyliśmy” też do Urugwaju i Brazylii. Przyjechaliśmy bez żadnych oczekiwań i z bardzo ramowym planem. Ameryka Południowa często nas zachwycała, czasami zaskakiwała, bardzo rzadko rozczarowywała.
Naszą podróż po tym kontynencie, czy raczej nasze wrażenia, można podzielić na dwie części. Pierwsza z nich to Ekwador, Peru i Boliwia – kraje o silnym (według nas) charakterze czy też feelingu południowo-amerykańskim (choć może w ten tok myślenia wkradły się stereotypy…), odbiegające standardami od krajów zachodnich, z strukturą społeczeństwa zdominowaną przez rdzennych mieszkańców. Kiedy chodziliśmy po ulicach Quito, Cusco czy La Paz, wyróżnialiśmy się białą skórą i europejskimi rysami twarzy. Ekwador, Peru i Boliwia to również kraje położone na dużych wysokościach i aklimatyzacja to nieodzowna część podróży w ten rejon świata. Z naszej perspektywy duże znaczenie miało również to, że byliśmy tam poza sezonem turystycznym.
Druga część naszej południowo-amerykańskiej przygody to Chile, Argentyna i Urugwaj, czyli kraje, które są bardzo, bardzo zachodnie. Miało to swoje dobre strony – było (chyba) trochę bezpieczniej i nie wyróżnialiśmy się na ulicy, ale też często nie mieliśmy poczucia, że eksplorujemy coś nowego, nieznanego. Kolejną istotną wadą dla nas było to, że kraje – dla nas backpackersów – okazały się stosunkowo drogie. Z perspektywy czasu stwierdziliśmy również, że błędem było pojechania do nich podczas lokalnego lata – szczytu sezonu turystycznego.
Zdecydowanie bardziej podobała się nam pierwsza część naszej południowo-amerykańskiej wyprawy, choć prawda jest taka, że kiedy opuszczaliśmy Boliwię, już trochę tęskniliśmy za „zachodniością” (i tu muszę wstydliwie się przyznać, że kiedy dotarliśmy do Santiago i zobaczyłam panów w garniturach wychodzących ze Starbucks’a z waniliową latte, to się nawet trochę wzruszyłam… i tak, wiem, że fala hejtu w tym miejscu jest jak najbardziej uzasadniona 😉 ).
W tym wpisie postanowiliśmy dokonać próby podsumowanie pierwszych pięciu miesięcy naszej podróży.
Nasze ulubione miejsca
Miejscami, które najmocniej zapadły nam w pamięć i za którymi najbardziej tęsknimy to Galapagos, peruwiańska Biała Kordyliera i boliwijski Salar de Uyuni (wraz z parkiem Eduardo Avaroa).
Spośród innych miejsc, które zrobiły na nas duże wrażenie lub w których po prostu świetnie się bawiliśmy warto wspomnieć: Machu Picchu, lodowce Exploradores i O’Higginsa, trek pętla Quilotoa, linie Nazka, wodospady Iguazu i Punta Arenas (głównie za sprawą delfinów płynących za promem).
Bardzo polubiliśmy „rdzenny” klimat Peru i Ekwadoru, podkreślony tradycyjnymi strojami i handlem ulicznym oraz (naprawdę) duże góry tych dwóch krajów. Oczywiście wiemy, że to nie wysokość gór świadczy o ich pięknie, ale szczyty Peru i Ekwadoru zrobiły na nas ogromne wrażenie.
Czego nie udało nam się zrobić/zobaczyć
Wylecieliśmy z Ameryki Południowej głodni nowych wrażeń i ciekawi kolejnego kontynentu na naszej drodze. W tym samym czasie jednak w naszych głowach (no dobra, w mojej…) zaczęła kiełkować myśl o kolejnej wyprawie do Ameryki Południowej – żeby zobaczyć to, czego nie daliśmy rady odwiedzić za pierwszym razem.
W trakcie 5 miesięcy nie zobaczyliśmy Wyspy Wielkanocnej (zdecydowały względy kosztowe) i amazońskiej dżungli (początek pory deszczowej). Nie pojechaliśmy również do Kolumbii zniechęceni (nieprawdziwymi) stereotypami dotyczącymi bezpieczeństwa.
Mamy również poczucie, że za mało czasu spędziliśmy w Boliwii, rezygnując z wypadów do dżungli i w góry.
Dużo czasu spędziliśmy w górach, ale wciąż mamy trekkingowy niedosyt. Nie zrobiliśmy (tak wyczekiwanej przeze mnie) dużej pętli Torres del Paine i peruwiańskich treków-gwiazd: Inca Trail, Salkantay i Ausengate. No i nie weszliśmy na Aconcague… 😉 , ale to nigdy nie było na liście priorytetów.
Jeśli chodzi o doświadczenia w kategorii „gastro” to nie napiliśmy się mate i nie zjedliśmy świnki morskiej. Szczerze mówiąc, chyba niespecjalnie żałujemy. W Chile i w Argentynie wypiliśmy też zdecydowanie mniej wina niż sugerują standardy. Nadrabiamy w Nowej Zelandii 🙂 .
Jedzenie
Nie ma co ukrywać, że Ameryka Południowa nie jest światową stolicą gastronomii. Co nie znaczy, że nie może być pysznie, bo może – zwłaszcza w Peru i w Argentynie.
Peru, czyli pysznie
Wielokrotnie czytaliśmy, że najlepszą kuchnią na kontynencie jest ta peruwiańska. Zdecydowanie się z tym zgadzamy. Główne hity jak dla nas to oczywiście fenomenalne ceviche, czyli surowa ryba lub owoce morza, zamarynowane w sosie limonkowym z chili (ekwadorska wersja tej potrawy jest również godna polecenia), aji de gallina (czyli kurczak w aksamitnym, nieco ostrym sosie) czy wszechobecne i nieśmiertelne lomo saltado (wołowina w sosie pomidorowo-cebulowym).
W pamięć zapadły nam również peruwiańskie ziemniaki. Będąc w Arequipie, trafiliśmy na knajpę, w której główną atrakcją było właśnie to warzywo. W Peru występuje kilka tysięcy odmian ziemniaków; w Arequipie spróbowaliśmy kilkunastu odmian.
Ekwador, czyli soczki
W przeciwieństwie do Peru, jedzenie w Ekwadorze było raczej średnie (wyjątek stanowiło Galapagos). Za to nasze podniebienia rozpieszczały soki. A konkretnie coś pomiędzy sokami a smoothie. Serwowano je do śniadania, do kolacji i między posiłkami. Soki robi się ze wszystkich możliwych owoców – zarówno tych „standardowych” takich jak pomarańcze czy ananasy, jak i tych bardziej dla nas nietypowych – jak papaje, naranjilla (lokalny pomarańczo-podobny owoc) czy naszego absolutnego hitu – guanabano (czyli po naszemu flaszowiec miękkociernisty). Ekwador to również ojczyzna mojej ukochanej przekąski chifles, czyli słonych chipsów bananowych, czy raczej platanowych.
Mate de coca
Herbata z koki, czyli musowy napój w Peru, Ekwadorze i Boliwii. Zdrowy i pyszny. Pomaga nie tylko na chorobę wysokościową ale również problemy żołądkowe. Eh, tęsknimy…
Argentyna, czyli mięso…
…czy raczej bardzo, bardzo dużo mięsa… Ale Argentyna to nie tylko steki, których reklamować nie trzeba (nie jestem fanką tej potrawy, ale te argentyńskie były pyszne…). Popularną i pyszną opcją jest też parilla, czyli argentyński grill, na którym piecze się w zasadzie wszystkie rodzaje mięsa jak również (choć z rzadka) ser.
Empanadas
Empanady, czyli duże, wypełnione farszem pierogi, to danie oryginalnie hiszpańskie, ale można je zjeść chyba w większości południowo-amerykańskich krajów. W każdym z nich robi się je inaczej. W Ekwadorze empanady są naprawdę zacnych rozmiarów i zwykle nadziewane są serem lub kurczakiem. Jest to tu też typowy street-food, kupowany od Indianek, które smażą empanady na życzenie klienta. W Chile i w Argentynie empanady wypełnia się w zasadzie wszystkim – serem, warzywami, kilkoma rodzajami mięsa, tuńczykiem i wszelkimi kombinacjami tych składników. W Chile empanady najczęściej są smażone (ale smakują zupełnie niż w Ekwadorze), w Argentynie – pieczone.
Ja absolutnie ubóstwiam to danie. I choć jego różnorodność była największa w Chile i w Argentynie, to najlepsze empanady – z mariscos, czyli owocami morz, jedliśmy na ulicy na Galapagos…
Ludzie
Najbardziej przyjaźnie nastawiona nacja to według nas Ekwadorczycy. Na drugim końcu skali jest Boliwia, w której, niestety, nie lubi się turystów. W Chile i Argentynie spotkaliśmy się również z wieloma miłymi gestami, jednak były one mniej spontaniczne a bardziej wyważone. Choć może nasze odczucia byłyby jeszcze bardziej pozytywne, gdybyśmy nie byli w tych krajach w sezonie turystycznym.
Transport
W Ameryce Południowej korzystaliśmy z wielu środków transportu, jednak przeważnie jeździliśmy długodystansowymi autobusami. Na wstępie trzeba podkreślić, że są one absolutnie fantastycznie i bezapelacyjnie fenomenalne. I w niczym (poza wyglądem zewnętrznym) nie przypominają polskich autokarów. Głównie dlatego, że jest w nich po prostu bardzo wygodnie.
Słowa klucze: cama i semi-cama
W Ameryce Południowej dystanse są duże, także autobusami, siłą rzeczy, jeździ się długo. Żeby pasażer mógł to przeżyć (i przy tym dobrze się wyspać), musi mieć warunki komfortowe lub bardzo komfortowe. Ta pierwsza opcja to tzw semi-cama, czyli fotel, który rozkłada się do 140 stopni. Ta druga, cama, to fotele o „rozpiętości” 160 stopni. Do tego dochodzi dużo miejsca na nogi, kocyk i poduszka, posiłek (rzadko, bo rzadko, ale zdarza się, że gorący), zimny i/lub ciepły napój i filmy z międzynarodowego kanonu (czasami puszczane po angielsku lub z angielskimi napisami). W wersji cama fotele są nieco szersze, tak że w jednym rzędzie mieszczą się trzy miejsca. Często autobusy skonstruowane są w taki sposób, że na dolnym piętrze jest kilkanaście miejsc typu cama, a górne piętro to semi-cama. W fotelach typu cama ja spałam jak dziecko i najczęściej wysypiałam się jak w normalnym łóżku.
Oczywiście we wszystkich krajach, które odwiedziliśmy były również mniej wygodne opcje transportu autobusowego. Dotyczyły one jednak w dużej mierze krótszych dystansów.
Ekwadorskie wyjątki
Wymieniony wyżej standard nie obowiązuje jednak w Ekwadorze. W tym stosunkowo niedużym kraju, zapewne nie opłaca się inwestować w luksusowe długodystansowe autobusy, bo i czasy przejazdu są relatywnie krótkie. Ekwadorskie autobusy przypominają polskie ikarusy sprzed 20 lat – charczą, warczą, trochę śmierdzą, mocno dymią, ale, co najważniejsze – dają radę, mimo licznych podjazdów, zjazdów i szalonych zakrętów. Oprócz niezbyt wysokiego standardu mają jeszcze jedną zasadniczą wadę – łatwo można w nich paść łupem złodziei (co nam na szczęście się nie przytrafiło). Mają za to dwie ogromne zalety – przystępne ceny (najczęściej za każdą godzinę podróży płaciliśmy około jednego dolara) oraz szeroko pojęty fun, który często się w nich odprawia. Mamy tu na myśli zarówno drobny handel, jak i – choć może nie najwyższej klasy – występy muzyczne (głównie rap, czasem romantica ). A kupić w ekwadorskim autobusie można naprawdę wiele – owoce (zarówno w całości jak i pod postacią sałatki owocowej), napoje, gumy do żucia, baterie, ciastka, czekoladki, lody, dania obiadowe, płyty cd, orzeszki, chifles (chipsy bananowe) i wiele, wiele innych. My początkowo ostrożnie podchodziliśmy do ekwadorskiego autobusowego street-food’u (ależ byliśmy głupi!). Podczas jednej z podróży w pewnym momencie stwierdziliśmy, że jesteśmy jedynymi osobami w całym autobusie, które nic nie jedzą…
Ciekawostki i zaskoczenia
Czy było ich wiele? Trudno powiedzieć. Na pewno kilka. Chyba największym zaskoczeniem dla mnie były płoty w Patagonii, które ustawione były dosłownie wszędzie. Trochę nie współgrały z moim wyobrażeniem o surowym i dzikim południu. Zadziwiły nas również patagońskie domy. Myślałam, że chłodne lata i surowe, śnieżne zimy powinny zachęcać mieszkańców Patagonii do budowy solidnych, dobrze izolowanych budynków. Jednak większość domów przypomina domki letniskowe (i to takie, jakie u nas popularne były dobrych kilkanaście lat temu).
Ciekawostką, na którą natykaliśmy się w zasadzie ciągle, były toalety, do których nie można wrzucać papieru toaletowego. Jakość instalacji kanalizacyjnych w Ameryce Południowej jest słaba i w większości miejsc, żeby nie zapchać rur, papier toaletowy należy wyrzucić do kosza umieszczonego obok toalety. Początkowo bardzo nas to dziwiło i z lekka degustowało, ale szybko przywykliśmy.
W Ekwadorze i Peru bardzo często widzieliśmy niedokończone, ale już zamieszkałe domy. Parter był zwykłe względnie wykończony. Piętro albo nie istniało albo było tylko częściowo wybudowane. Najczęstszą „ozdobą” budynków były wychodzące we wszystkich kierunkach druty zbrojeniowe. Zaintrygowani tym zjawiskiem, zaczęliśmy drążyć internety w poszukiwaniu wyjaśnienia. Znaleźliśmy informację, że od niewykończonego domu nie płaci się podatku (nieważne, że budynek jest zamieszkały). Zagadka wyjaśniona. Jednak teorię tę obalił jeden z naszych ekwadorskich przewodników, stwierdzając, że większości ludzi po prostu kończą się fundusze.
Bezpieczeństwo
Istotne obawy o bezpieczeństwo w Ameryce Południowej według nas są nieuzasadnione (oczywiście myślimy tu o krajach, w których byliśmy, czyli Ekwadorze, Peru, Boliwii, Chile, Argentynie i Urugwaju). Przez pięć miesięcy naszej podróży na tym kontynencie tak naprawdę ani razu nie poczuliśmy się w jakikolwiek sposób zagrożeni. W Patagonii mieliśmy raz nawet kwaterę, w której nie dość, że nie było zamków w pokojach, to jeszcze główne drzwi były cały czas otwarte.
Nie znaczy to, że nie należy uważać, bo oczywiście należy. Chyba w każdym kraju lub mieście są miejsca, w których albo trzeba być bardzo czujnym albo których w ogóle należy unikać. Tak jest na przykład w ekwadorskim Quito (wzgórze Panecillo; stare miasto po zmroku) czy chilijskim Valparaiso (jedno ze wzgórz poza centrum). Poza tym trzeba po prostu „odrobić lekcje” i wyedukować się w temacie największych zagrożeń dla turystów. My to zrobiliśmy, w konsekwencji czego bardzo pilnowaliśmy naszych małych plecaków w ekwadorskich autobusach (zawsze na kolanach, nigdy pod siedzeniem lub na górnej półce) i unikaliśmy taksówek w Peru i w Boliwii (zwłaszcza tych łapanych na ulicy). Dla nas źródłem wiedzy w tej dziedzinie były przewodniki, tripadvisor, blogi podróżnicze lub lokalesi (pracownicy hosteli lub mieszkańcy).
Comments are closed.