Czekaliśmy na Nową Zelandię. Ja to nawet długo czekałam. Pierwszy raz miałam tam polecieć w styczniu zeszłego roku, ale na drodze stanęła praca. Teraz musiało się udać. Ale na kraj hobbitów czekaliśmy nie tylko pchani chęcią zobaczenia go. Po pięciu miesiącach przyjemnej, ale jednak tułaczki, potrzebowaliśmy chwili stabilizacji – zarówno w sensie fizycznym jak i społecznym 😉 . Naszym pierwszym przystankiem w Nowej Zelandii było Auckland (nie, nie stolica, którą jest Wellington – też nie mogłam uwierzyć…).

Pierwszy raz od wyjazdu z domu przyjeżdżaliśmy w miejsce, w którym ktoś na nas czekał. Na lotnisku, po przejściu kontroli paszportowej (łatwizna…) i kontroli bezpieczeństwa biologicznego (ło matko… 😉 nasz namiot został dogłębnie przetrzepany) wyszliśmy do hali przylotów i radośnie pomachała nam Justyna, moja koleżanka ze szkolnych lat, z którą przez cztery lata dzieliłam pokój w internacie, chodziłam po górach i (niestety krótko i bez sukcesów 😉 ) ścigałam się w mazowieckich kolarskich mistrzostwach wszechświata MTB.

Justyna półtora roku wcześniej dość spontanicznie przeprowadziła się z rodziną do słonecznego Auckand i jak na razie bardzo sobie chwali 🙂 . My natomiast bardzo z tej sytuacji skorzystaliśmy, zamieszkując na kilka tygodni w ich domu w pięknie położonej (tuż nad oceanem) dzielnicy St. Heliers.

Poza tym Nowa Zelandia była wyjątkowa również dlatego, że odwiedzili nas w niej moi rodzice, którzy przylecieli do Auckland trzy tygodnie po nas. W ciągu tych kilkunastu dni, (poza słodkim lenistwem i piciem wspaniałego nowozelandzkiego wina, które to czynności były intensywnie grane 🙂 ), zwiedzaliśmy Auckland i jego okolice, pojechaliśmy na kilkudniowy trek do Parku Narodowego Tongariro (który był filmowym Mordorem i w którym straszliwe lało) i wybraliśmy się do nadmorskiego Napier (o którym będzie kolejny foto-wpis i w którym również padało 🙁 ; w ogóle podczas naszego pobytu Nową Zelandię nawiedziły trzy cyklony…).

Auckland

Czy Auckland jest turystycznie atrakcyjnym miastem? Z perspektywy Europejczyka raczej nie jest ciekawe w oczywisty sposób. Ma jednak uwodzicielski charakter. Z całą pewnością jest to miasto, w którym dobrze jest po prostu być. A im dłużej się jest, tym bardziej się zazdrości jego mieszkańcom. Z naszej perspektywy Auckland to miasto glamorous chill-outu w wersji fit. Jadąc do centrum, widzi się mniej więcej tyle samo rowerów co samochodów (a raniutko drogą wzdłuż oceanu przejeżdżają całe peletony szosowców). Jest też mnóstwo biegaczy, rolkarzy oraz wszelkiej maści amatorów sportów wodnych – pływaków, kajakarzy, żeglarzy, kitesurferów. Auckland jest nazywane miastem żagli – trafne określenie zważywszy, że różnego rodzaju łajby są zaparkowane na każdym skrawku oceanu.

Ścisłe centrum Auckland nie jest szczególnie intrygujące. Znajduje się w nim kilka budynków o znaczeniu historycznym czy też architektonicznym, ale nam nie zapadły one bardzo w pamięć (może oprócz wieży Sky Tower, z której można podziwiać panoramę miasta oraz śmiałków skaczących na „bungee”). Za to bardzo polubiliśmy nabrzeże w centrum – tu już jest fenomen. Kombinacja przystani jachtowej, nowej i starej zabudowy, knajp, przejść i mostków oraz różnych ciekawych elementów budujących krajobraz. Niewielki plac obok przystani z gigantycznymi leżakami i panoramą miasta w tle był chyba jednym z naszych ulubionych miejsc w centrum.

Byliśmy również w dwóch muzeach – dość przeciętnej, czy wręcz nieco rozczarowującej Auckland Art Gallery i dużo ciekawszym War Memorial Museum położonym w parku Auckland Domain. W tym drugim muzeum można zobaczyć sporo maoryskich artefaktów, eksponaty z 20tego wieku, sporo przestrzeni jest również poświęconej nowozelandzkiej przyrodzie i tematom geograficznym (jest na przykład osobna ekspozycja poświęcona wulkanom z pokojem, w którym zasymulowano, jak mogłaby wyglądać eksplozja jednego z wulkanów wewnątrz miasta).

Intrygująca w Auckland jest natomiast roślinność. W parkach wewnątrz miasta można zobaczyć słynne nowozelandzkie lasy paprociowe, w których znane nam z domowych parapetów paprotki przybierają rozmiary (i kształty) solidnych drzew palmowych. Mimo, że na dobre zagościła już jesień, w parkach Auckland wciąż gościła soczysta zieleń (tak jak u nas kiedy wiosna ma swój punkt kulminacyjny), a szata roślinna były gęsta jak w lesie deszczowym. A wszystko to przy dźwiękach cykad.

Sprawy wulkaniczne

Auckland jest również ciekawym miejscem w kontekście swojego położenia – wciśnięte między dwoma brzegami wyspy znajduje się na terenie wulkanicznym. W obrębie miasta znajdują się 53 wulkany będące w fazie drzemiącej (nieaktywne, ale też  niewygasłe na amen). Większość z nich jest dostępna dla spacerowiczów. My weszliśmy na położony dość blisko centrum Mount Eden oraz, stanowiący odrębną wyspę, Rangitoto.

Devonport

Ciekawym miejscem na kilkugodzinny wypad była też dla nas położona na półwyspie dzielnica Devonport, która jest dobrym punktem do obserwowania panoramy miasta. W Devonport (oprócz mnóstwa klimatycznych knajpek i kawiarenek) są dwa wzgórza, na których można przyjemnie poleżeć, zrobić piknik i podziwiać miasto. Najszybszym sposobem na dotarcie z centrum do Devonport jest szybki prom, który kursuje co kilkanaście minut i do celu dociera w około 10 minut. Warto wspomnieć, że w Auckland jest wiele promów, które stanowią część komunikacji miejskiej i przez wiele osób są używane równie często co autobusy czy miejskie pociągi.

Wyspy

W zatoce Hauraki po wschodniej stronie Auckland znajduje się kilkanaście wysp. Większość z nich jest stosunkowo mała, ale są też takie, na których mieszka sporo ludzi. My zobaczyliśmy dwie z nich. Jeden z weekendów spędziliśmy na Waiheke, drugiej co do wielkości wyspie w zatoce, którą zamieszkuje kilka tysięcy ludzi (i kolejnych kilka tysięcy ma tu swoje weekendowe lub wakacyjne domy). Mieliśmy to szczęście, że szefowa Justyny zaprosiła ją do swojej przepięknie położonej batch’y (tak w Nowej Zelandii mówi się na domy letniskowe) i nam również dane było skorzystać z zaproszenia.

Waiheke jest super. Z wielu powodów. Trzy najważniejsze to: przyroda, plaże i wino (choć niekoniecznie w tej kolejności 😉 ). Na wyspie jest kilka winnic, w których – oprócz dość oczywistego raczenia się winem, można bardzo dobrze zjeść i zrelaksować się, wsłuchując się w ocean. My odwiedziliśmy dwie – Man O’War (choć nie uważam się za konesera wina, to ich Pino Gris powraca do mnie w snach… 😉 ) i drugiej, której nazwy niestety nie pamiętam.

Plaże też są super i nawet nie wiem, co w nich urzekło nas najbardziej – lazur oceanu, biel piasku czy to, że prawie w ogóle nie było na nich ludzi. Co do przyrody, to dla mnie najbardziej żywym wspomnieniem Waiheke jest kombinacja kolorów – intensywnej zieleni i błogiego turkusu, która chyba zawsze będzie dla mnie najbardziej charakterystycznym kadrem z Nowej Zelandii. Obrazek ten widzieliśmy wielokrotnie na wyspie północnej (południowej też), ale to na Waiheke był on najbardziej urzekający.

Drugą wyspą, a w zasadzie wyspą-wulkanem, którą odwiedziliśmy było niezamieszkałe Rangitoto,  na szczyt którego zrobiliśmy sobie kilkugodzinną wycieczkę. Według naszego przewodnika wędrówka na wulkan jest jednym z najładniejszych jednodniowych treków w Nowej Zelandii. My chyba tak wysoko byśmy jej nie ocenili (choć niewątpliwie wyspa ma swój urok), ale nasza percepcja została chyba nieco wypaczona przez tłumy turystów, którzy akurat tego dnia się tam znaleźli (co z kolei było związane z odbywającymi się w tym czasie w Auckland sportowymi mistrzostwami Mastersów).

Okolice Auckland – Piha Beach i Park Narodowy Waitakere

czyli nasz pierwszy weekend w Nowej Zelandii 🙂 . Pierwszy raz zobaczyliśmy ogromne drzewa kauri i pierwszy raz przed wejściem do lasu musieliśmy wyczyścić buty 😉 . Takie to porządki panują w tym kraju! A tak serio, to drzewa kauri są pod ochroną a zagrażają im choroby, które są przenoszone wraz z ziemią (czy tam przez coś co się w niej znajduje…). A Piha Beach? Eh, nie ma co opowiadać – zdjęcie mówi więcej (choć nie wszystko) o tym pięknym miejscu…