Kolejnym punktem na naszej osobistej mapie świata była Australia. Pomysł na zobaczenie tego kraju przeszedł dość poważną ewolucję. Chociaż nie. Przeszedł proces odwrotny do ewolucji… Początkowo (kiedy planowaliśmy naszą podróż jeszcze w Polsce) chcieliśmy kupić w Australii samochód i spędzić w niej trzy miesiące, zwiedzając możliwie dużą część kraju. Jednak zaczęło nam brakować czasu i (po Argentynie i Nowej Zelandii) trochę obawialiśmy się o budżet. Plan więc został zmieniony na: krótko, intensywnie i ekonomicznie 🙂 .

Takie tam… z Australii

Potem okazało się, że wyszło również trochę szaleńczo, ale w sumie to dodało tylko uroku tej części podróży. W Australii byliśmy trzy tygodnie, podczas których spędziliśmy po trzy dni w Melbourne i Darwin. Pozostałe dni to dwa road-tripy (Brisbane-Melbourne i Melbourne-Darwin), podczas których przejechaliśmy około 7,500 kilometrów.  Zobaczyliśmy dużo, ale wciąż za mało. Poniżej nasza relacje z pierwszej części wyprawy, czyli głównie nad oceanicznej trasy Brisbane-Sydney-Melbourne.

Dzień 1. Brisbane – Złote Wybrzeże

Po krótkim locie z Auckland wylądowaliśmy w australijskim Brisbane. W samolocie wypełniliśmy karty wjazdowe, na których zaznaczyliśmy, że przywozimy sprzęt outdoorowy (namiot i buty trekkingowe). Spodziewaliśmy się, że podobnie jak w Nowej Zelandii zostaniemy solidnie przetrzepani przez służby celne. Nic podobnego. Kiedy obsłudze lotniska powiedzieliśmy, że nie mamy jedzenia, nie byli nami zainteresowani. Witamy w Australii.

W terminalu złapaliśmy internet i zadzwoniliśmy do Jucy – wypożyczalni, w której zamówiliśmy auto. Po kilku minutach przyjechał po nas busik i podwiózł na miejsce. Szybko załatwiliśmy formalności, wrzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy w drogę! Nasze autko to jednak nie było tylko autko, ale też mini domek. El Cheapo (tak nazwała go wypożyczalnia), czyli przerobiona Toyota jakaś-tam, miała w środku przestrzeń sypialną, a w bagażniku kuchnię (gazowy palnik, zlew, lodówkę turystyczną, pojemnik na naczynia i sztućce). My przechrzciliśmy autko na Cipek 🙂 . Cipek był już mocno wyeksploatowany i w kilku miejscach przytarty, ale i tak był cudowny! W komplecie z samochodem dostaliśmy bak paliwa, pościel, ręczniki, dwie butelki z gazem i komplet naczyń. Cipek był gotowy na przygodę, a my razem z nim!

Sprawnie wyjechaliśmy z Brisbane i ruszyliśmy na południe w kierunku odległego o ponad 900 kilometrów Sydney. Dość szybko musieliśmy zrobić przerwę na jedzenie i kawę. Byliśmy mocno zmęczeni, bo żeby zdążyć na samolot o 6:45, musieliśmy wstać przed czwartą rano.

Wczesnym popołudniem dotarliśmy na Złote Wybrzeże, czyli aglomerację miejską rozciągającą się 35 kilometrów wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Zaparkowaliśmy auto w przypadkowo wybranym centrum handlowym blisko plaży (które okazało się gigantem, z którego wyjście zajęło nam ponad 20 minut) i ruszyliśmy na plażę. Po drodze przechodząc przez park spotkaliśmy dziwne długodziobe ptaki.

Pierwsze zwierzę zaobserwowane w Australii

Plaża była ogromna i ciągnęła się po horyzont. Cały czas jednak miało się poczucie bycia w środku miasta, bo oprócz błękitu nieba nad głowami mieliśmy również wieżowce. Nie do końca nasz klimat.

Wróciliśmy do autka, po drodze robiąc zakupy. Choć było jeszcze dość wcześnie, od razu pojechaliśmy na wypatrzone miejsce noclegowe. Był nim duży parking nieco oddalony od autostrady. Kiedy przyjechaliśmy, okazało się, że jest tylko jedno wolne miejsce parkingowe. Specjalnie dla nas 🙂 . Zrobiliśmy kanapki i herbatę i wkrótce poszliśmy spać.

Było ciepło, otworzyliśmy szyberdach i zasnęliśmy, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Już wiedzieliśmy, że ta Australia to będzie coś!

Dzień 2. Byron Bay – Coffs Harbour

Celem drugiego dnia naszej wycieczki było Byron Bay, nadmorska miejscowość, bardzo popularna wśród Australijczyków i uznawana za turystyczny must-see. Całkiem sprawnie zebraliśmy się rano i w Byron zameldowaliśmy się tuż przed 9tą. Samo miasteczko nie wywołało w nas ani pozytywnym ani negatywnych emocji, ale spodobał nam się jego spokój i wakacyjna atmosfera.

Zaparkowaliśmy auto i poszliśmy na spacer po plaży. Rzeczywiście wybrzeże robiło wrażenie. Piękna, szeroka plaża, turkusowa woda, a w oddali porośnięte lasem klify. Po spacerze chcieliśmy jeszcze zobaczyć latarnie morską w Byron, ale najpierw wpakowaliśmy się w korek, a kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce okazało się, że nie ma wolnych miejsc parkingowych (dowiedzieliśmy się, że tego dnia, czyli 1ego maja w Queensland było święto). No trudno, następnym razem.

Większość dnia spędziliśmy w samochodzie. Wiadomo, kilometry same się nie zrobią. Po południu zrobiliśmy jeszcze krótki przystanek w okolicach miejscowości Coffs Harbour i strzeliliśmy obowiązkową fotę z wielkim bananem 🙂 .

Obowiązkowa fotka z wielkim bananem – tylko na tyle starczyło czasu w Coffs Harbour

W Australii panuje moda na stawianie konstrukcji wielkich przedmiotów – owoców, zwierząt itp, która została zapoczątkowana właśnie przez The Big Banana w Coffs.

Planowaliśmy również zrobić przystanek w miasteczko Port Macquarie, ale zrobiło się ciemno, więc odpuściliśmy. W Australii w maju niestety dzień jest krótki, bo już około 5tej zaczyna się ściemniać. Na szczęście na wschodnim wybrzeżu nadal jest dość ciepło.

Dzień 3. Port Stephens – Newcastle

Jechaliśmy dalej wzdłuż australijskiego wschodniego wybrzeża z każdą godziną zbliżając się do Sydney. Tuż po śniadaniu zjechaliśmy z głównej drogi w kierunku Port Stephens, czyli zatoki położonej jakieś 150km na północny-wschód od Sydney. Pierwszym przystankiem, wybranym trochę przypadkowo, była jednomilowa plaża One Mile Beach. Zrobiła na nas wrażenie malowniczym położeniem; dodatkowo prawie nikogo na niej nie było.

Po spacerze wjechaliśmy do miasteczka Nelson Bay i wdrapaliśmy się na wzgórze Tomaree, z którego podziwialiśmy widoki na zatokę i ocean. Miejsce zdecydowanie z efektem wow! .

Widok ze wzgórza Tomaree

Kolejnym punktem programu było Newcastle, które zaintrygowało nas tym, że  na linii brzegowej posiada baseny oceaniczne. Nie bardzo wiedząc, jak coś takiego może wyglądać, postanowiliśmy zobaczyć na własne oczy.

Okazuje się, że basen oceaniczny to rozwiązanie dla tych, którzy chcą popływać w warunkach możliwie zbliżonych do naturalnych, unikając przy tym wysokich fal oraz rekinów 😉 . Są to bowiem baseny „zasilane” wodą morską, mające naturalne dno, ale obudowane ściany. Nie skorzystaliśmy z możliwości kąpieli, ale wypatrzyliśmy pływające w basenie ryby. Ogólnie koncept bardzo przypadł nam do gustu, zwłaszcza że Ocean Baths w Newcastle miały fajny retro-klimat.

Newcastle to całkiem spore miasto i wyjechanie z niego zajęło nam dobrych kilkadziesiąt minut. Kiedy dotarliśmy do głównej drogi byliśmy już blisko, bardzo blisko Sydney. Ale kiedy wjechaliśmy na przedmieścia metropolii, zamiast do centrum, pojechaliśmy na zachód w kierunku Gór Błękitnych, które chcieliśmy zobaczyć następnego dnia.

Dzień 4. Góry Błękitne – Sydney

Eh, co to był za dzień! Pełen niezapodziewanych zwrotów akcji i wspaniałych wrażeń! Wstaliśmy raniutko obudzeni przez chłód (okazuje się, że w Australii może być zimno… ) i ruszyliśmy w kierunku Gór Błękitnych. Nie mogliśmy się zdecydować, czy wolimy iść na trekking czy tylko podziwiać widoki z licznych punktów widokowych. Jednak kiedy wyszliśmy z auta i stwierdziliśmy, że bez kurtek się nie obejdzie, decyzja w zasadzie podjęła się sama – nigdzie nie idziemy 🙂 .

Podziwialiśmy więc widoki, w międzyczasie grzejąc się w samochodzie. Góry Błękitne zawdzięczają swoją nazwę spowijającej je, lekko niebieskawej poświacie. Powstaje ona dzięki drzewom eukaliptusowym, które porastają ten teren. Eukaliptusy wydzielają olejki, które unoszą się w powietrzu, tworząc niebieskawą mgłę.

Góry Błękitne i spowijająca je niebieska poświata

Około południa zrobiliśmy przerwę na kawę i, mimo że Góry Błękitne były piękne, postanowiliśmy zmienić plan i jeszcze tego dni pojechać na szybkie zwiedzanie Sydney. Plan był trochę szalony, ale wydedukowaliśmy, że powinniśmy dać radę wjechać do miasta przed popołudniową godziną szczytu, zobaczyć centrum, wyjechać wieczorem i znaleźć dogodne miejsce na nocleg o w miarę rozsądnej porze. Wadą tego planu było to, że zamiast planowanego całego dnia w Sydney, będziemy tam tylko przez kilka godzin. Zaletą to, że zyskamy dodatkowy dzień i do Melbourne nie będziemy musieli się spieszyć.

Decyzja zapadła a my wraz z Cipkiem ruszyliśmy w kierunku legendarnego Sydney. Na obrzeżach miasta trochę staliśmy w korkach, ale ogólnie dojechaliśmy do centrum w miarę sprawnie. Mariusz prowadził, ja nawigowałam i w zasadzie bezbłędnie trafiliśmy na parking pod Operą. Byliśmy jednak tak skoncentrowani na swoich „zadaniach”, że w zasadzie nie zauważyliśmy niczego, co nas otaczało. Odetchnęliśmy dopiero kiedy Cipek był już bezpiecznie zaparkowany na parkingu podziemnym. Kiedy wyszliśmy na powierzchnię, naszym oczom ukazała się ONA. Opera w Sydney. Zjawisko. Zrobiła na nas ogromne wrażenie. Czasem wydaje mi się, że „w naszych czasach” nie buduje się już wspaniałych budynków. Opera (i pewnie jeszcze barcelońska Sagrada Familia) na szczęście przeczą tej tezie.

Patrzyliśmy, patrzyliśmy i patrzyliśmy, i nie mogliśmy się napatrzyć. Opera usytuowana jest na cyplu, który wychodzi w fiord, co potęguje efekt wizualny. Co ciekawe, z bliska wcale nie jest biała tylko lekko beżowa 🙂 . Ciekawie też wygląda teren w okolicy Opery. Oprócz ładnej, niebieskiej wody, otacza ją ogród botaniczny, przystań promowa oraz dzielnica The Rocks, która trochę mi przypominała najlepsze klimaty londyńskie. Nieopodal znajduje się również dzielnica biznesowa z wieżowcami górującymi nad horyzontem.

Po obejrzeniu z bliska Opery ruszyliśmy w kierunku ogrodu botanicznego, dalej podziwiając widoki. Zaczęło padać i było słabo światło do robienia zdjęć 🙁 . Ale i tak widok Opery z mostem Harbour Bridge w tle był super.

Następnie postanowiliśmy wejść na Harbour Bridge. Przeszliśmy przez dzielnicę The Rocks i wspięliśmy się na most. W międzyczasie zrobiło się ciemno, a Sydney zamigotało milionem świateł. Widok na Operę był obłędny. Zresztą, co tu dużo mówić…

Opis pod tym zdjęciem wydaje się zbędny 😉

Ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Wróciliśmy na parking pod operą (który okazał się najdroższy pod słońcem – 49 dolarów za 4 godziny…) i wyjechaliśmy z miasta. Wizyta w Sydney była krótka, ale intensywna i ekscytująca. I niezapomniana.

(ciąg dalszy już niedługo 🙂 )