Dzień 5. Murramarang – Bateman Bay – Central Tilda
Noc spędziliśmy na parkingu tuż przy głównej drodze. Było słychać przejeżdżające samochody, ale i tak wyspaliśmy się zacnie. Rano, kiedy wyjrzeliśmy z auta, jakieś 100 metrów od nas przekicał kangur! Wspaniała miejscówka! Takich widoków raczej nie mają w Hiltonie 😉 .
Na ten dzień nie mieliśmy żadnego planu. Początkowo chcieliśmy pojechać do Jervis Bay, ale to wiązałoby się z nadłożeniem kilkudziesięciu kilometrów. Uznaliśmy, że pojedziemy przed siebie, a potem „się zobaczy”.
Po kilkudziesięciu kilometrach jazdy (i jednym przystanku na kawkę) skręciliśmy do Parku Narodowego Murramarang, który akurat był po drodze (to jest właśnie cudowne na australijskim wybrzeżu – jest pełne fenomenalnych miejsc, które pojawiają się ot tak!). Zaparkowaliśmy Cipka i poszliśmy w stronę plaży Emily Beach. Miejsce piękne i cudownie odludne – na kilometrowej plaży byliśmy sami. Poszliśmy dalej na punkt o nazwie Wasp Head. Intrygujące miejsce. Nie ma tam plaży tylko ogromna skała schodząca do morza, o którą rozbijają się gigantyczne fale.
Po kilku minutach na skałę-plażę przyszedł facet z body-boardem i zaczął przebierać się w piankę. Zaczęliśmy się zastanawiać jak ma zamiar pływać na tak ogromnych falach i w tak specyficznym, w sumie na pierwszy rzut oka dość niebezpiecznym, miejscu. Jak dotąd widzieliśmy tylko rekreacyjnych body boardersów (sami zresztą próbowaliśmy tego sportu w Nowej Zelandii), ale koleś okazał się prosem. Prosem, że ho ho… Lekko wskoczył z deską do wody i przepłynął przez pierwszych kilka fal. Potem odpowiednio się ustawił, złapał falę i popłynął z zawrotną prędkością, robiąc przy okazji kilka piruetów. Opadła nam szczęka…
Wróciliśmy na główną drogę, obserwując w międzyczasie dzikie kangury, i ruszyliśmy dalej. Kolejnym przystankiem była nadmorska miejscowość Bateman Bay. W zasadzie nie bardzo wiedzieliśmy dlaczego się tam zatrzymaliśmy. Do momentu kiedy naszym oczom ukazał się bar z rybami. Nie byliśmy bardzo głodni, ale Fish&Chips nad oceanem to przecież zawsze dobry pomysł 🙂 . Zamówiliśmy jedną porcję do podziału. Ryba była pyszna, więc wróciliśmy po dokładkę… Po obiedzie przeszliśmy się jeszcze nabrzeżem, obserwując meduzy niesione przypływem do zatoki. Zaczęłam się zastanawiać, czy lub raczej jak bardzo są niebezpieczne… W Australii jest kilka odmian meduz, które mogą zabić…
Kolejny przystanek wyszedł równie spontanicznie jak poprzednie. Miasteczko Central Tilda, według przewodnika, było w XIX wieku osadą gorączki złota, i od tego czasu podobno nic się nie zmieniło. Zwykle takie deklaracje traktuję ze sceptycyzmem, ale jako że Central Tilda była oddalona o jakieś 800 metrów od głównej drogi, postanowiliśmy tam pojechać. Miasteczko totalnie i pozytywnie zaskoczyło nas swoim klimatem. Rzeczywiście wyglądało tak, jakby czas zatrzymał się w nim dawno temu. Tylko samochody turystów psuły klimat 😉 .
Słońce chyliło się powoli ku zachodowi a my wjechaliśmy w gęsty eukaliptusowy las. Ach, cóż za aromat! I ta poświata spowijająca okoliczne wzgórza. Jednak obraz tego fragmentu trasy zburzyły leżące przy drodze, potrącone przez samochody zwierzęta – kangury, misie koala, lisy, ptaki i inne niezidentyfikowane przez nas futrzaki.
Zapadł zmrok i na drodze zrobiło się bardzo, bardzo pusto i trochę strasznie. Około 8 zatrzymaliśmy się na nocleg na przestronnym i nowym przyautostradowym parkingu.
Dzień 6. Wyspa Raymonda – Ninety Mile Beach
Obudził nas budzik i chłód. W śpiworach było ciepło, ale wychylenie nosa poza nie skutkowało dotkliwym poczuciem zimna. Mariusz sprytnie przepełzł do przodu, odpalił silnik i włączył ogrzewanie. Teraz można wstawać!
Z powodu zimna odpuściliśmy śniadanie i ruszyliśmy w kierunku miasteczka Paynesville. Stąd można przepłynąć promem na mało znaną wyspę Raymonda, na której można zobaczyć dziko żyjące misie koala. Koala na wyspie współżyją z mieszkańcami. Wyspa ma 5 kilometrów długości i postanawiamy popłynąć na nią bez samochodu. Opcja korzystna finansowo, bo piesi nie płacą za przeprawę promem. Chociaż przeprawa to duże słowo, bo dystans do pokonania to jakieś 250 metrów, co zajmuje nieco mniej niż 5 minut.
Kiedy dotarliśmy do promu, okazało się, że kursuje on co 10 minut, więc praktycznie od razu znaleźliśmy się na wyspie. Rzuciliśmy okiem na punkt informacyjny i ruszyliśmy szlakiem koala.
Mimo że to miśki są hitem wyspy, to jednak zwierzęciem dużo bardziej widocznym (i słyszalnym) są papugi. Są ich na wyspie setki. We wszystkich możliwych kolorach. Produkują nieco zabawne, ale bezlitosne decybele.
Po kilku minutach spaceru dostrzegłam wysoko na drzewie szarą kulkę. Jest koala! Siedzi sobie na drzewie u kogoś w ogródku. Przez kolejnych kilka minut widzieliśmy jeszcze pojedyncze koala schowane wysoko w koronach eukaliptusów. Przechodzący lokales wskazał nam miejsce, gdzie zobaczymy więcej miśków. I rzeczywiście, weszliśmy w rzadki lasek na końcu ulicy i na każdym drzewie siedział koala.
Oczywiście koala to wcale nie są misie tylko torbacze. Są baaardzo powolne… Kręcą głową wolno, poruszają kończynami wolno, nawet oczy otwierają wolno. Jedyne, co widzieliśmy, żeby robiły w normalnym tempie, to drapanie się po zadku 🙂 . No dobra, tak naprawdę to koala wyglądają tak, jakby miały ciężkiego kaca albo dopiero co skończyły porządne jaranie… Podobno to dlatego, że mają bardzo małe mózgi. To znów spowodowane jest tym (choć ta teoria chyba nie jest do końca potwierdzona), że odżywiają się toksycznymi liśćmi eukaliptusa, na strawienie których muszą przeznaczyć tak dużo energii, że na mózg już nie starcza. Ups. Taki żarcik ewolucji… Ale i tak są fajne 🙂 .
Kolejnym punktem programu była wizyta na Ninety Mile Beach. Zaparkowaliśmy autko przy plaży i wyszliśmy na plażę, która rzeczywiście ciągnęła się po horyzont. Przespacerowaliśmy się kawałek i ruszyliśmy dalej, bo było trochę za zimno na wylegiwanie się na piasku. Przejechaliśmy kilka kilometrów i nagle Mariusz zatrzymał auto. Przy krawędzi jezdni stał kangur, a po chwili przez drogę przebiegł drugi. Kicadła wzór!
Późnym popołudniem dojechaliśmy do upatrzonego miejsca na nocleg – parkingu przy McLoughlins Beach. Okazało się fenomenalne. Duży parking nad oceaniczną zatoką, z dala od hałasu drogi. Eh, i ten zachód słońca. Chce się żyć 🙂 .
Dzień 7. Park Narodowy Wilsons Promontory
Przedostatniego dnia naszego roadtripu z Brisbane do Melbourne, zaplanowaliśmy wypad do The Prom, czyli parku narodowego Wilsons Promontory. Wstaliśmy ze wschodem słońca, zjedliśmy owsiankę i ruszyliśmy.
Głównym celem było zrobienie krótkiego treku na Mt Oberon – najwyższego punktu przylądka Wilsons. Po drodze na start wędrówki zatrzymaliśmy się, pooglądać najprawdziwsze australijskie emu 🙂 .
Na Mt Oberon dotarliśmy po niespełna godzinnej wędrówce. Widoki ze szczytu były pyszne, widać było cały przylądek, ale strasznie wiało, więc szybko myknęliśmy na dół.
Postanowiliśmy pojechać do centrum turystycznego na regeneracyjną kawkę. Po drodze napotykaliśmy supersłodkiego wombata.
W międzyczasie popsuła się pogoda, ale my mimo deszczu poszliśmy jeszcze na 1.5 godzinny spacer szlakiem Lilly Pilly Gully. Wróciliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę powrotną. Czuliśmy jednak pewien niedosyt i, jako że wciąż było dość wcześnie, postanowiliśmy zjechać z głównej asfaltowej drogi i pojeździć po parku bocznymi szutrówkami. Po kilku kilometrach wybojów spotkaliśmy stado kangurów. Cierpliwie zapozowały do zdjęć i nie uciekały, kiedy do niech podchodziliśmy.
Z parku wyjechaliśmy w świetnych nastrojach, snując plany o pojechaniu kiedyś na afrykańskie safari…
Dzień 8. Melbourne
Nadszedł ostatni dzień naszej wyprawy Brisbane-Melbourne. Nocowaliśmy jakieś 100km od celu i rano powolutku się zebraliśmy, spakowaliśmy graty do plecaków i ruszyliśmy w kierunku Melbourne. Na ten dzień nie zaplanowaliśmy już żadnych atrakcji. Wjechaliśmy więc tylko do miasta, zostawiliśmy plecaki w hostelu i pojechaliśmy oddać Cipka do wypożyczalni. Potem wróciliśmy na kwaterę, wzięliśmy długi, gorący prysznic, zjedliśmy kolację i padliśmy spać 🙂 . Minione dni były naprawdę udane. Dla mnie była to jedna z fajniejszych części naszej podróży.
Comments are closed.