W Kuala Lumpur, zwanym przez miejscowych po prostu KL, utknęliśmy. Najpierw przez kilka dni byliśmy chorzy, potem zwiedzaliśmy miasto, a kiedy chcieliśmy wyjechać, powstrzymał nas koniec Ramadanu. Cały kraj ruszył w podróż do swoich rodzinnych stron i kupienie biletów na autobus graniczyło z cudem. Mieliśmy więc lekki przesyt. Co nie zmienia faktu, że miasto jest warte zobaczenia. Imponuje nowoczesnością, choć z całą pewnością jeszcze daleko mu do wyzbycia się nierówności społecznych.

Kuala Lumpur jest w naszym odczuciu dość przyjemną stolicą jak na południowo-azjatyckie standardy. Choć nie da się ukryć, że to miasto kontrastów. Z jednej strony ultra-nowoczesne wieże Petronas, metro na estakadzie, nadziemne, klimatyzowane korytarze piesze łączące dwa obszary Złotego Trójkąta (dzielnicy biznesowo-handlowej) i liczne centra handlowe z markami zbyt ekskluzywnymi na polskie realia. Z drugiej strony, kilometr czy dwa dalej, ludzie śpią na ulicach, a po chodnikach hasają dobrze odżywione szczury i karaluchy wielkości palca. Samo życie.

Najbardziej rozpoznawalny element panoramy Kuala Lumpur – górujące nad miastem wieże Petronas – zrobiły na nas duże wrażenie. Są wysokieeee… Prawie pół kilometra stali, szkła i światła. W latach 1998-2004 Petronas Towers były najwyższym budynkiem świata, a do dziś pozostają najwyższymi bliźniaczymi wieżami globu. Mnie, nie do końca wiem czemu, wydały się trochę złowieszcze – to chyba połączenie ich ogromu, ze srebrną, lekko odbijającą światło elewacją. I pewnie tego, że palące się w nich do późna światła przypominały mi o czasach, w których pracowałam za dużo i do których nie chcę wrócić.

Ciekawym i podróżniczo inspirującym miejscem w KL było Muzeum Sztuk Islamskich. Jedną z sal poświęcono muzułmańskiej architekturze. Na ścianach obszerne tablice informacyjne objaśniały koncepcje architektoniczne i kontekst kulturowy muzułmańskich świątyń. Na środku były makiety prezentujące meczety – święte budowle Mekki i Medyny, Taj Mahal, budowle Samarkandy (do której zawsze chciałam pojechać), Iranu, Turcji, ale również Hiszpanii, Stanów Zjednoczonych i Chin. Wspaniale byłoby zobaczyć choć kilka z nich…

Po wyjściu z muzeum spontanicznie poszliśmy do Masjid Negara, czyli Narodowego Meczetu. Akurat dostrzegliśmy kartkę przy wejściu „open for tourists” (przez większość czasu wstęp mają tylko muzułmanie). W meczecie byliśmy pierwszy raz. Przed wejściem musieliśmy zdjąć buty i odpowiednio się ubrać. Obsługa świątyni dała nam długie, obszerne szaty, które okryły szczelnie nasze nogi i ręce. Moja dodatkowo zakrywała również włosy. Sam meczet nie był szczególnie imponujący, ale doświadczenie jak najbardziej ciekawe.

W Kuala Lumpur odwiedziliśmy też starą dzielnicę (z ciekawym architektonicznie budynkiem sułtana), Chinatown i turystyczną, choć fascynującą Jalan Alor, czyli ulicę street-foodu. Mnóstwo knajpek na otwartym powietrzu z pysznym, choć wcale nie takim tanim jedzeniem, miesza się ze straganami sprzedającymi kokosy, sok z trzciny cukrowej, smażone banany, duriany, lody kokosowe i mnóstwo innych przysmaków.

Zrobiliśmy też wycieczkę do jaskiń Batu, w których znajdują się hinduistyczne świątynie. Kiedy wyszliśmy z dworca Batu zaczynało padać. Kiedy doszliśmy do wejścia, mieliśmy już konkretną, tropikalną ulewę. Przed deszczem chroniły nas poncza, ale nogi mokły. Wdrapaliśmy się więc czym prędzej do jaskiń. Do pokonania jedynie 272 schody. Po wejściu do środka naszym oczom ukazał się lekki pier***nik. Świątynie były chyba w trakcie przebudowy, bo wszędzie walały się cegły, narzędzia budowlane i piasek. No i śmieci. Mimo, że byliśmy w jaskini to nadal na nas padało – urok tropikalnej burzy… Czym prędzej się stamtąd ulotniliśmy. Do Batu z Kuala Lumpur trzeba dojechać pociągiem. Ciekawostką dla nas były wagony tylko dla kobiet oraz… zakaz całowania się (oraz innych nieobyczajnych zachowań) w pociągu.

Czy coś nas w KL zaskoczyło? Z całą pewnością nie spodziewaliśmy się zobaczyć aż takiego nagromadzenia wieżowców i centrów handlowych. W porównaniu ze sky-linem malajskiej stolicy Warszawa wygląda dość prowincjonalnie (choć to niekoniecznie wada). Ponadto ilość nowych inwestycji i placów budowy również przerosła nasze wyobrażenia. Zresztą ten komentarz z powodzeniem można zastosować do całej Malezji.

Reasumując, Kuala Lumpur zdecydowanie na tak, według nas 🙂 .