Nasz ostatni przystanek w Malezji to wyspa Langkawi. Klimat bardzo turystyczny, bo Langkawi to nie tylko taka malezyjska Łeba, ale również strefa bezcłowa. Jest to chyba jedyne miejsce w kraju, gdzie w normalnych cenach (czyli względnie zbliżonych do polskich) można kupić alkohol. Zdecydowaliśmy się pojechać na Langkawi głównie dlatego, że było po drodze – od tajskiego wybrzeża wyspę dzieli zaledwie kilkanaście kilometrów.

Nie mieliśmy wielkich oczekiwań związanych z Langkawi, które nie zaskoczyło nas ani pozytywnie ani negatywnie. Według nas to miejsce z kategorii „można, ale nie trzeba”, choć jesteśmy w stanie zrozumieć zarówno zachwyt jak i niechęć do niego.

Wyspa nie jest duża (około 30km długości i 20km szerokości) i żeby zobaczyć jej główne atrakcje wypożyczyliśmy samochód. Pojechaliśmy na piękną plażę Tanjung Rhu i najwyższy szczyt Langkawi Gunung Raya (890 m.n.p.m.). Szczyt Raya niestety spowijała gęsta mgła i nic nie było widać, ale sam wjazd – prowadzący krętą drogą przez gęstą dżunglę był epicki.

Po południu pojechaliśmy zobaczyć wodospad Temurun, który, choć ładny, nie zrobił na nas wrażenia, z uwagi na sporo śmieci znajdujących się w jego otoczeniu. Kiedy wróciliśmy do auta, byliśmy świadkami nieco zabawnej, ale i zatrważającej sceny. Po parkingu odważnie chodziły małpy, patrząc, co tu zwędzić. Ich bezczelność  sięgnęła zenitu, kiedy zaczęły skakać po samochodach i szarpać za klamki…

Na popołudnie zaplanowaliśmy topową atrakcję Langkawi, czyli wjazd kolejką gondolową na wzgórze Machinhang. Trochę zniesmaczeni wysoką ceną wjazdu (równowartość około 50 złotych za osobę) oraz hiper-turistico atmosferą wjechaliśmy na górę, skąd rozpościerał się fenomenalny widok. Mieliśmy szczęście (a może pecha?), bo jakieś 20 minut później zrobiło się mgliście i piękne widoki znikły.

Po powrocie do miasteczka poszliśmy na kolację, gofry i lody (dla usprawiedliwienia dodam, że nie jedliśmy obiadu…), a kiedy wracaliśmy do hotelu, złapał nas rzęsisty, tropikalny deszcz. Na szczęście mieliśmy ze sobą przeciwdeszczowe poncza (dzięki przezorności Mariusza oczywiście) i zmokły nam tylko buty. Następnego dnia skorzystaliśmy z uprzejmości naszego gospodarza, który bezinteresownie odwiózł nas do portu, gdzie wsiedliśmy na łódź i ruszyliśmy ku nieznanym tajskim lądom 🙂 .

Z Malezji wyjechaliśmy z niedosytem – nie dotarliśmy do dżungli, wyżyn Camerona i na Borneo, ale to przecież jeszcze nic straconego.