Tajska wyspa Ko Tao to mekka nurków. Zwłaszcza tych początkujących, bo to podobno jedne z najtańszych miejsc na świecie, w którym można zrobić kurs nurkowy. Rozważaliśmy przez chwilę, czy się nie skusić. Stwierdziliśmy jednak, że nie potrzebujemy kolejnego czasochłonnego i drogiego hobby. I że mamy jeszcze czas, żeby się wkręcić w nurkowanie (zdecydowanie jest na liście rzeczy do zrobienia!). Na Ko Tao jednak pojechaliśmy, bo oprócz nurkowanie to również świetna miejsce do snorkelingu.

Pierwszy plan był taki, żeby wypożyczyć skuter i przez kilka dni na spokojnie pojeździć po wyspie i zobaczyć najlepsze snorkelingowe spoty. Zrezygnowaliśmy jednak z niego, bo trochę zaczynało nam brakować czasu (na wyspie finalnie spędziliśmy tylko dwa dni), a trochę mieliśmy obawy, co do dróg na Ko Tao (podobno są kręte i w złym stanie technicznym; potrzeba na nie mocnego skutera najlepiej z terenowym ogumieniem). Zdecydowaliśmy się na zorganizowaną jednodniową wycieczkę, która mimo pewnych początkowych obaw (było duuużo ludzi), okazała się niezłą opcją. Choć sukces tego przedsięwzięcia raczej był pochodną świetnych miejscówek na Ko Tao niż wybitnej organizacji czy uroku przewodników.

Nasza wesoła łajba zrobiła 4 snorklowe przystanki. Pierwszym, najdłuższym (dwie godziny w wodzie) przystankiem była wyspa Nangyuan (a właściwie trój-wyspa, bo to trzy wysepki połączone dwoma plażami), która jest jednym z najbardziej malowniczych widoków w Tajlandii (nie zrobiliśmy zdjęcia, bo od razu rzuciliśmy się do snorklowania 😉 ). Na płyciznach otaczających Nangyuan zobaczyć można niewielkie rekiny, które w płyciznach polują na ryby. Nam się to nie udało – nie martwiliśmy się tym jednak zanadto, bo na Ko Tao naszym priorytetem były rafy koralowe (rekiny widzieliśmy już na Galapagos). Na Nangyuan było mnóstwo ludzi (staliśmy w kolejce, żeby z przystani przejść na wyspę), jednak gdy tylko weszliśmy do wody, tłumy zniknęły, woda wygłuszyła wszystkie niepożądane dźwięki, a my byliśmy sam na sam z przyrodą. Ciekawostką dla nas (był to dopiero nasz trzeci snorkeling) było to, że sporo kolorowych ryb można było zobaczyć tuż przy brzegu, w wodzie, która sięgała do kolan.

Nazw kolejnych dwóch miejscówek nie zapamiętałam, ale jedna z nich była, według mnie, fenomenalna. Ogromne podwodne głazy, między którymi można było przepływać wąskimi szczelinami i rafa koralowa w wielu odcieniach, gwarantowały mocne wrażenia. Wycieczkę zakończyliśmy w Shark Bay. Wbrew nazwie, wcale nie jest to zatoka rekinów 😉 . Spotkać tam można natomiast ogromne żółwie, które powolutku sobie pływają. Shark Bay była chyba najmniej ciekawym z odwiedzonych tego dnia miejsc. Ale i tak było fajnie, bo kiedy do niej płynęliśmy zerwała się ulewa i na łodzi zrobiło się zimno (pierwszy raz w Tajlandii było mi zimno 😉 ). Skok do ciepłej wody było więc trochę jak zanurzenie w wannie w jesienny wieczór 🙂 .

Na tripie poznaliśmy Oktawiana i Wiktora – ziomali z Trójmiasta, których oczywiście bardzo serdecznie pozdrawiamy!