W Tajlandii jest przyjemnie. Świeci słońce, jest dobre jedzenie, wszędzie można dojechać i wszystko dość prosto zorganizować. Totalny luzik. Wszędzie są też salony masażu. Podobnie było w Indonezji – z tą różnicą, że na wyspach „towarem” najmocniej reklamowanym był masaż relaksacyjny, a w Tajlandii – tu nie będzie zaskoczenia – hitem jest masaż tajski. Wypróbować trzeba. W dniu moich imienin postanowiłam, że będę się relaksować i pójdę na tajski masaż. Brzmi kusząco? Nic bardziej mylnego…

A miało być tak pięknie… Już kiedy wybierałam odpowiedni obiekt (a w miasteczkach, w których są turyści, jest ich mnóstwo), w mojej głowie rodziła się wizja nadchodzącego chill-out’u. Znalazłam klimatyczne miejsce – ciche, pachnące olejkiem kokosowym, wykładane tekowym drewnem i ze staromodnymi, drewnianymi wentylatorami pod sufitem. Poprosiłam o godzinny masaż tajski i zaczęło się coś, co w niczym nie przypominało subtelnego, relaksacyjnego masażu. No cóż… nie zrobiłam researchu… Masaż tajski to nie miłe „pitu-pitu” tylko wysublimowana forma tortur 😉 , podczas której „pacjent” jest bliski wyznania wszystkich swoich grzechów i błagania o łaskę.

Już po kilku minutach masażu zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że taka mała Tajka, może sprawiać tak dużo bólu. Masażystka zaczęła klasycznie, ale już po chwili przeszła do uderzeń „z kopa”. Byłam dzielna i powstrzymałam jęk. Zorientowałam się za to, że słyszę jęki innych torturowanych masowanych klientów – a to spoko, znaczy się tu tak jest… Po okresach dynamicznego ugniatania i serii ciosów, Tajka zakłada mi dźwignię na nogę. Bierze mnie z zaskoczenia, a ja jestem bliska „odklepania”. Potem niespodziewanie robi się przyjemnie, bo nadchodzi seria rozciągania i masaż twarzy. Za to na koniec muszę zrobić skłon – nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że Tajka się na mnie kładzie i całym ciężarem ciała dociska mnie do ziemi. Proszę Pani, ostrożnie! Ja już nie mam dwudziestu lat! (Chciałam powiedzieć, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu…).

Z gabinetu masażu wychodzę jak dziecko od lekarza – z lekką traumą, na którą pomóc mogą chyba tylko słodycze… Ale tak serio – nie było łatwo, ale doświadczenie jak najbardziej ciekawe. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Tajlandii, spróbujcie koniecznie, tylko odpowiednio nastawcie się psychicznie…

Tajskiego masażu próbowałam na wyspie Ko Tao. Kiedy przyjechaliśmy do Bangkoku, zdecydowaliśmy się na, w naszej ocenie, bardziej „lajtową” wersję przyjemności i poszliśmy na masaż stóp. I znów zaczęło się przyjemnie, niewinnie i relaksacyjnie.  Do momentu aż pani Tajka wzięła nieduży, ostry patyczek i spróbowała wywiercić mi nim dziurę w nodze… Au… Na szczęście nie trwało to długo. W wielu miejscach w Tajlandii masaż stóp kończy się mini-masażem karku i głowy. Tak więc na koniec pani masażystka ugniata barki, potem zakłada dźwignię na bark (pierwszą rękę jeszcze wytrzymuje, ale przy drugiej wydobywa się ze mnie przeciągły, niekontrolowany jęk), a na koniec próbuje wyrwać mi głowę, która na szczęście siedzi mocno… Ale przed powrotem do rzeczywistości jest herbata i ciastka, także nie ma co narzekać 🙂 .