Z miłości do tajskiej kuchni postanowiłam pójść w Bangkoku na jednodniowy kurs gotowania. Misja dość karkołomna, zważywszy, że do wszelkich prac domowych mam dwie lewe ręce… Ale przecież na naukę zawsze jest dobry czas. A do tego omamiła mnie obietnica, że można zjeść wszystko, co się ugotuje 😉 .

Wybrałam szkołę kulinarną oddaloną nieco od centrum – na szczęście sprawnie dotarłam na umówione miejsce spotkania łódką i metrem (w Bangkoku łódka jest równie ważnym środkiem transportu publicznego, co autobus, metro czy pociąg). U celu czekała już dość pokaźna grupa „uczniów”, co ciekawe z około pięćdziesięciu oczekujących osób byłam jedyną nie-Azjatką. Organizatorzy szybko podzielili nas na kameralne, kilkuosobowe grupy i ruszyliśmy na pierwszy etap szkolenia – czyli na lokalny targ.

Tam kupiliśmy, a w zasadzie odebraliśmy składniki potrzebne do gotowania: warzywa, przyprawy, krewetki i świeżo zmielonego kokosa. Na miejscu nasz kucharz opowiedział nam również o licznych odmianach bakłażana występujących w Tajlandii, paprykach i papryczkach (ogólna zasada: im mniejsze, tym ostrzejsze), rodzajach imbiru (są przynajmniej cztery odmiany), przyprawach oraz o niektórych założeniach tajskiej kuchni. To, które najbardziej utkwiło mi w pamięci zakłada podział na składniki, które nadają smak i aromat – takie jak imbir, galanga, liście kafiru czy trawa cytrynowa, których się nie je, oraz na jadalne składniki-wypełniacze, takie jak grzyby czy warzywa. Z pozoru banalna wizyta na targu okazała się wyśmienitym, pełnym aromatów wstępem do tajskiej kuchni. Cały czas czuję zapach kolendry, trawy cytrynowej i imbiru.

Szkoła gotowania, a w zasadzie jedna z jej lokalizacji, mieściła się w kameralnej, tajskiej kamieniczce przy wąskiej, bocznej ulicy. Wnętrze było klimatycznie umeblowane – na parterze mieściły się stoły, przy których przygotowywaliśmy jedzenie i je konsumowaliśmy; na piętrze były stanowiska do gotowania.

Naszym pierwszym zadaniem było zrobienie mleka kokosowego. Okazało się ono dość proste. Do miski z wiórami kokosa należało dodać wodę, po czym przez kilka minut intensywnie „międlić” powstałą mieszankę, a na końcu przez bambusowe sitko zlać powstały biały płyn. Czynność trzeba było wykonać dwukrotnie. Pierwsze „płukanie” dawało gęsty, intensywny płyn, który, technicznie rzecz biorąc, było śmietaną kokosową. Mleko kokosowe otrzymaliśmy przy „drugiej rundzie”.

Następnie mieliśmy zrobić nasze pierwsze tajskie danie – tom yum, czyli aromatyczną, ostrą zupę z krewetkami. Jest to w zasadzie jeden z tajskich klasyków, który można zjeść praktycznie wszędzie w Tajlandii (jak i również w kilku miejscach w Warszawie 🙂 ). W skład zupy wchodzą krewetki, grzyby i pomidory, a smaku i aromatu dodaje galanga, trawa cytrynowa, pasta chili, ostre papryczki i liście kafiru. Czas gotowania – kilka minut. Każdy miał swoje stanowisko i gotował „dla siebie”, a przed przyrządzeniem musieliśmy sami zdecydować o ostrości naszego tom yuma. Dwie koleżanki z Hong Kongu, z którymi dzieliłam stolik, wybrały odpowiednio pół i jedną papryczkę. Ja poszłam na całość i dodałam trzy. Moja zupa była pycha, ale z poziomem ostrości lekko przesadziłam, bo przez kilka minut po jej zjedzeniu nie mogłam wydobyć z siebie głosu… Co ciekawe, kiedy zapytałam kucharza, ile on by dodał, odparł, że przynajmniej pięć…

Drugim daniem był kolejny klasyk, czyli znany wszędzie na świecie pad thai – smażony makaron z jajkiem, tofu, szalotką, kiełkami oraz kurczakiem, krewetkami lub warzywami. Jak się okazało, jest to klasyk „turystyczny”. Podobno Tajowie stosunkowo rzadko jedzą te danie, bo jest niezbyt wyraziste w smaku (tzn nie jest paląco ostre ; )) i jest zbyt skomplikowane w wykonaniu (do pad thaiowego sosu potrzeba sześciu składników – pasty z tamaryndowca, płatków chili, pokruszonych orzeszków ziemnych, sosu rybnego, cukru i czosnku). Zrobienie pad thai’a jest stosunkowo proste, choć trzeba przyznać, że pracę ułatwiło to, że wszystkie składniki mieliśmy podane na tacy. Zanim sama przyrządziłam to danie, zjadłam chyba milion pad thai’ów. Zdarzały się wybitne i przeciętne, nigdy słabe. Co ciekawe, a może właściwie dość przewidywalne, w Tajlandii jakość tego dania wcale nie zależy od ceny. Jedna z gar-kuchni w okolicach dzielnicy turystycznej w Bangkoku serwowała świetny makaron (za nieco ponad 3 złote za solidną porcję), podczas gdy „kultowa” restauracja specjalizująca się w pad thai’u, do której ustawiały się mega kolejki, podawała raczej średnią wersję tego dania. Przepis, na podstawie którego gotowaliśmy, był, według mnie, wyjątkowo dobry i w rezultacie wyszedł jeden z lepszych pad thai’ów, jakiego jadłam. Hi, hi – znów sukces!

Kolejnym zadaniem było przygotowanie ostrej pasty do zielonego curry. Nie ma co tu kryć – projekt dość karkołomny, bo składników i przypraw dużo (większości nie jestem w stanie sobie przypomnieć), a i wykonanie pracochłonne, bo niektóre przyprawy trzeba najpierw uprażyć w woku (akurat ja zostałam oddelegowana do tego ultra-wymagającego zadania 😉 ) a samą pastę przygotowuje się w moździerzu (a nie tak jak czasem można zobaczyć w telewizji w blenderze, mikserze czy innym food processorze). Ale zanim jeszcze zabraliśmy się do pracy, nasz kucharz zdemaskował Tajów – podobno w Tajlandii nikt sam nie robi pasty do zielonego curry (ani też do czerwonego, żółtego czy jakiegokolwiek innego)… Wszyscy kupują ją na targu (ci bardziej tradycyjni) lub w sklepie. Podobno kiedyś do Tajlandii przyjechał brytyjski kucharz-celebryta Gordon Ramsay i stanął w szranki z lokalnym szefem kuchni. Mieli między innymi przygotować zielone curry. Ramsay zebrał wszystkie składniki i własnoręcznie „wyklepał” pastę w moździerzu, podczas gdy tajski kucharz… poszedł po nią do sklepu…

Kiedy w końcu udało się zrobić pastę, przyszedł czas na przygotowanie zielonego curry (czyli mojego ulubionego tajskiego dania). Kolejne danie, które jest ultra proste i szybkie w przygotowaniu i nie wymaga zbyt wielu składników. Wystarczy przysmażyć pastę z kilkoma przyprawami, kurczakiem i warzywami, dodać mleko kokosowe, chwilę pogotować i voila! Zielone curry gotowe.

Można było się zmęczyć tym gotowaniem… i jedzeniem… Na szczęście deseru nie musieliśmy robić sami – przygotowała go dla nas obsługa. Był nim tajski klasyk – kleisty ryż z mango. Fantazja. Na koniec dostaliśmy mini tajską książkę kucharską, która jak na razie jest najpilniej strzeżonym suwenirem z podróży.

Po kilku godzinach pełnych smaków, zapachów i fachowej wiedzy nadszedł czas na powrót do rzeczywistości. Opuściłam kameralną kamieniczkę z nadzieją, że choć część z „nauk” zostanie mi w głowie. Może jednak polubię gotowanie? W końcu ten dzień był jednym z najciekawszych w Tajlandii.