Do Kazachstanu przylecieliśmy 10 września. Data znacząca o tyle, że tego dnia w Astanie kończyło się Expo 2017. Kiedy około godziny dwudziestej drugiej nasz samolot zniżał się do lądowania, przez okno oglądaliśmy pokaz fajerwerków, który zwieńczał światową wystawę. Ekspresowo przeszliśmy przez odprawę paszportową (od kilku miesięcy Polacy nie potrzebują wiz do Kazachstanu), odebraliśmy plecaki i złapaliśmy autobus do centrum. Pierwsze wrażenie, że jakoś tu pusto i przestrzenie, szybko odeszło w zapomnienie, kiedy po kilku minutach autobus dojechał do miejsca Expo i stanął w gigantycznym korku…

Astana, czyli stolica.

Astana jest zimna, dziwna i pusta. To nowa stolica Kazachstanu, która jeszcze dwadzieścia kilka lat temu była miasteczkiem na pustkowiu stepu. Teraz jest miastem, ale cały czas pośród niczego. Najważniejsze nazwisko w Astanie (a i pewnie w całym Kazachstanie) to Nazarbaev – (ciągle panujący) prezydent państwa, który w 1994 roku dość nieoczekiwanie ogłosił, że Astana będzie nową stolicą kraju. Praktycznie zmiana dokonała się trzy lata później, kiedy to Astana przejęła obowiązki od dotychczasowej stolicy Ałma-Aty.

Astana początkowo (czyli w połowie XIX wieku) nazywała się Akmola; w czasie ZSRR przechrzczono ją na Tselinograd. Po upadku radzieckiego mocarstwa powrócono do pierwotnej nazwy. Dopiero w 1998 roku Astana stała się Astaną, co w języku Kazachów oznacza stolicę. Powodów przeniesienia stolicy można znaleźć wiele – bardziej centralne położenie, brak (w przeciwieństwie do Ałma-Aty) zagrożeń trzęsieniami ziemi, lepsze połączenia transportowe z Rosją i Chinami czy chęć pohamowania potencjalnych secesjonistycznych zapędów północnego Kazachstanu, który jest najbardziej zrusyfikowaną częścią kraju. Są też głosy, że Nazarbaev chciał po prostu wybudować nowe, wspaniałe miasto, który świadczyłoby o wielkości Kazachstanu i byłoby zarazem hołdem złożonym jemu samemu. I tak w Astanie jest muzeum pierwszego prezydenta, uniwersytet prezydenta, fontanny, parki i skwery prezydenta… A w centralnym punkcie futurystycznej wieży Bajterek stoi ozdobny cokół, na którym jest posrebrzany odcisk dłoni prezydenta (pani z obsługi instruuje nas, że trzeba położyć rękę i pomyśleć życzenie, a na pewno się spełni – takie cuda!).

Zimna…

Wiedzieliśmy, że w Astanie jest zimno. Wiedzieliśmy (tzn. czytaliśmy), że zimą średnie (!) temperatury oscylują między minus 11 a minus 22. Ale zwiódł nas ten fragment przewodnika, który twierdził, że najlepsze miesiące na odwiedzenia miasta to czerwiec, lipiec, sierpień i wrzesień. Uśpiło to naszą czujność… Może i wrzesień jest jednym z najcieplejszych miesięcy w ciągu roku, ale to tak naprawdę nic nie znaczy. Nasz pobyt przypadł na drugi tydzień września i było cholernie zimno. Słupek rtęci wskazywał 5 stopni (na szczęście na plusie), więc w ruch poszły kurtki, czapki i rękawiczki. Zastanawialiśmy się nad ubraniem bielizny narciarskiej. Nawet Mariuszowi było zimno… To jak na razie najzimniejsze miejsce na trasie naszej podróży.

…dziwna…

Architektura Astany to mieszanka futurystyczno-sowiecko-arabska – przynajmniej w moim odczuciu. Centrum miasta – dzielnica biznesowo-administracyjna – to obszar przestrzenny, zaplanowany i zrobiony „na bogato”. Nowe budynki są idealnie w osi. Zabudowę od wschodu otwiera Khan Shatyr, czyli ogromny, podświetlany, asymetryczny namiot (albo jurta), pokryty specjalną powłoką pozwalającą utrzymać w środku ciepło. Potem jest „Park Kochanków”, idący w poprzek budynek ministerstwa (z wielka dziurą w środku), wieża Bajterek, Pałac Prezydencki Ak Orda i (za rzeką, ale nadal w osi) Piramida Pokoju i Pojednania. Wzdłuż głównej osi zabudowy są nowoczesne biurowce i apartamentowce (o uwodzicielskich nazwach – Zorza Polarna czy Szmaragdowe Wieże), budynki ministerstw i parlamentu, dwa meczety i kilka innych intrygujących budynków (zarówno takich, które zachwycają designem, jak i takich, które przypominają te budowane u nas we wczesnych latach dziewięćdziesiątych).

Serce miasta otacza mieszanka budynków biurowych i mieszkaniowych. Jest różnie. Są ładne, nowoczesne apartamentowce. Są i takie, które wątpliwie ozdobiono wieżyczkami i kopułkami. Jest też Pałac Kultury i Nauki „na sterydach”, który w Astanie ma funkcję mieszkalną. Jednak co by nie powiedzieć – rozmach jest, bo bloki mają duuużo pięter… Jedynie w „starej” części Astany można zobaczyć znajome komunistyczne bloki-klocki.

Architektura i „aranż” stolicy z pewnością budzi emocje i nie wszystkim musi przypadać do gustu. Jedno jest jednak pewne – gruby pieniądz tu położono.

…i pusta…

Zazwyczaj jest tak, że w dużych miastach jest dużo ludzi. W Astanie nie. Ulice, parki, skwery – wszystko puste. Ludzi nie widać. Tzn jest ich trochę, ale bardzo mało. Zastanawiamy się nad przyczynami tego stanu rzeczy i znajdujemy dwa powody – jest zimno i wszędzie daleko. Miasto zaplanowano z takim rozmachem i poczuciem przestrzeni, że chodzenie na piechotę jest czasochłonną opcją. Jeśli dwa budynki w centrum miasta znajdują się obok siebie, to zwykle znaczy to, że jest w miarę blisko. W Astanie to wcale nie jest takie pewne… Dodatkowo tania benzyna (około złoty siedemdziesiąt za litr) zachęca do korzystania z samochodów. W godzinach szczytu w Astanie tworzą się gigantyczne korki.

W stolicy Kazachstanu spędziliśmy 3 dni – dość długo, biorąc pod uwagę ograniczoną ilość atrakcji w mieście. Pasowało to nam jednak, bo po raz pierwszy podczas naszej podróży mieliśmy jet lag (co ogólnie potwierdza teorię, że lepiej jest podróżować na zachód, bo wtedy jet laga nie ma, albo jest mniejszy). Planowaliśmy trochę powłóczyć się po mieście, ale na to było stanowczo za zimno…

Pierwszego dni po przylocie pojechaliśmy zobaczyć, co zostało z Expo 2017. W sumie nie było nic widać, więc zrobiliśmy kilka szybkich fotek i poszliśmy na herbatę. Co ciekawe tegoroczne Expo odbyło się pod hasłem „Energia przyszłości”, a jednym z ważnych tematów była redukcja emisji dwutlenku węgla. Podobno Kazachom, których gospodarka opiera się na wydobyciu ropy, gazu i innych surowców, ciężko było to przełknąć…

Maskotki Expo – Saule, Kuat i Moldir reprezentujące słońce, ziemię oraz połączone siły wody i powietrza.

Wieczorem podziwialiśmy panoramę miasta i chodziliśmy bulwarami Narzhol. Po zachodzie słońca Astana jest piękna. Znika szarość, nikną wszelkie architektoniczne kontrowersje, zapalają się miliony świateł. Stolica Kazachstanu jest jednym z tych miast, w których rachunki za prąd muszą być wysokie.

Następnego dnia poszliśmy do Pałacu Pokoju i Zgody (gdzie na specjalnie przygotowanym stanowisku można było napisać coś miłego o Astanie dla pana prezydenta) i wjechaliśmy na szczyt wieży Bajterek, czyli do wnętrza wielkiej złotej kuli. Ma ona podobno symbolizować jajo zniesione przez mitycznego ptaka Samruka na wysokiej topoli. Jajo ma zawierać w sobie sekret ludzkich żądzy i wiecznej szczęśliwości. Wydaje się trochę naciągane, ale co tam, każda nacja ma swoje legendy i trzeba to uszanować.

Ostatni dzień to wizyta w Muzeum Militarnym (pięć pięter ekspozycji a byliśmy jedynymi zwiedzającymi…), spacer po parku miejskim (zimno, zimno…) i wizyta w Atameken, czyli mini-parku w kształcie Kazachstanu, w którym umieszczono wszystkie atrakcje i ważne budynki w państwie (nieco dziwnie i mocno kiczowato…). Po trzech dniach byliśmy w osobliwym sensie zafascynowani tym miastem, ale jednocześnie mieliśmy serdecznie dosyć przenikliwego stepowego zimna. Myśląc o cieple południa, opuściliśmy Astanę.

Kiedy ruszyliśmy do Kazachstanu, zabrałam z domu stary, nie przeczytany jak dotąd egzemplarz magazynu Kontynenty. Jeden z artykułów opisywał podróż przez Tadżykistan, Kirgistan i Uzbekistan. Autor napisał w nim, że kiedy podróżuje się po Azji Centralnej to, będąc Polakiem, nie jest się typowym „travellersem” czy „backpackersem”, człowiekiem z daleka, z innej rzeczywistości, bo Polska to styk wschodu i zachodu. I że w „-stanach” jesteśmy trochę w kręgu „swoich”. Ja jak dotąd pielęgnowałam w sobie przekonanie o przynależności naszego kraju do zachodu. Zawsze czułam się Europejką i nigdy nie było mi blisko do wschodu, ale pierwsze dni w Astanie sprawiają, że trochę odczuwam ten wschodni pierwiastek. Może dlatego, że kiedy mówimy po polsku, ludzie nas rozumieją, może dlatego, że odnajduję tu tak bliską mi szarość typową dla wielu polskich miast jesienią i zimą, może dlatego, że ludzie rzadko się uśmiechają, co też często zarzuca się ludziom naszej narodowości (tak wiem, to się zmienia i bardzo mnie to cieszy). Jestem wyraźnie zaintrygowana tym odczuciem.

Po trzech zimnych dniach wyjechaliśmy z Astany. Wsiedliśmy do nocnego pociągu, który pojechał na południe. Potrzebowaliśmy zmienić klimat. Udaliśmy się do Ałma-Aty, gdzie wciąż miało panować lato.

W Kazachstanie jest kilka rodzajów pociągów. Nasze pierwsze doświadczenia kolejowe to nowiutki, ultra czysty, hiszpański pociąg Talgo, który w 13 godzin pokonuje dystans 1,200 kilometrów (tym wolniejszym zajmuje to 20 godzin lub więcej). Standardem przypomina nasze Pendolino, choć trudno jednoznacznie porównać, bo jedziemy w wagonie sypialnym. Pociągowi trudno cokolwiek zarzucić, choć podobno Kazachom nowoczesne Talgo nie przypadły do gustu, bo są zbyt plastikowe i w wagonach nie ma samowara (zamiast tego zupełnie bezsensowne dystrybutory z wodą mineralną…). Znając tę opinię, nie mogę doczekać się jazdy tradycyjnym składem.

Kiedy wyjeżdżamy z Astany jest już ciemno. Przez pierwszych kilkadziesiąt minut widać światła. Nie są to jednak wsie czy miasteczka, tylko (chyba) droga, która łączy stolicę z kolejnymi miastami – Karagandą i Baklashem. Potem światła nikną i jest już tylko ciemność i gęsta jak smoła noc na kazaskim stepie.