Naszym kolejnym wypadem w Kazachstanie była wycieczka do jezior Kolsai i Kaindy oraz do Kanionu Szaryńskiego. W przeciwieństwie do wizyty w Altyn Emel, kiedy mieliśmy do dyspozycji samochód i kierowcę, tym razem postanowiliśmy wybrać się na własną rękę. Z Ałma Aty mieliśmy do pokonania w jedną stronę niecałe 300 kilometrów. Niby niedużo, ale na tej trasie brak transportu publicznego.

Na szczęście w Kazachstanie prężnie działa nieformalny system płatnych podwózek lub autostopów. Wcześnie rano poszliśmy na stację autobusową Sayakhat i po podziękowaniu kilku lekko natrętnym taksówkarzom szybko znaleźliśmy kierowcę, który za umiarkowaną opłatę, zabrał nas do Saty (wioski będącej bazą wypadową do jezior Kolsai i Kaindy). Droga przebiegła sprawnie z jednym przystankiem na lokalnym targu. Ciekawe doświadczenie – właściwie pierwszy raz zobaczyliśmy tylko lokalne warzywa i zdaliśmy sobie sprawę, jak niewiele rośnie na kazaskiej glebie. Były tylko podstawowe warzywa – pomidory, ogórki, marchewki, cebule, papryki, ziemniaki i dynie, a z owoców chyba tylko jabłka, gruszki, melony i arbuzy. Można było też kupić ogromne, chlebowe placki.

Kiedy we wiosce kilkanaście kilometrów przed Saty dwójka pozostałych pasażerów wysiadła, atmosfera wyraźnie się rozluźniła, a kierowca zaczął nas zagadywać. Zaoferował, że (za drobną opłatą) podwiezie nas do pierwszego jeziora Kolsai, tylko musi coś załatwić we wsi. Opcja bardzo nam pasowała – oszczędziliśmy sobie w ten sposób 12 kilometrów marszu i wykalkulowaliśmy, że spokojnie zdążymy znaleźć miejsce na nocleg, rozbić namiot, iść do drugiego jeziora Kolsai i wrócić na długo przed zachodem słońca. W rzeczywistości nie było jednak tak sprawnie, bo przystanków we wsi zrobiliśmy chyba z pięć (nie licząc krótkich zatrzymań na środku ulicy, żeby kierowca zamienił z kimś dwa zdania). Potem kierowca zapytał, czy mielibyśmy coś przeciwko, jeśli pojechałby z nami jego kolega. Nie mieliśmy nic przeciwko. Okazało się, że chłopaki postanowili jechać na ryby i kolejnych kilkanaście minut zajęło im skompletowanie odpowiedniego sprzętu… A kiedy już naprawdę myśleliśmy, że ruszamy, to konieczny był jeszcze przystanek w sklepie… Zeszło nam we wsi chyba z półtorej godziny, ale za to przy wjeździe do parku narodowego chłopaki zbajerowali kasjerkę, że jesteśmy ich kuzynami i nie musieliśmy płacić za bilety wstępu. Potem rozkręcili się jeszcze bardziej, wyjęli flaszkę (jednak wizyty w sklepie nie wolno bagatelizować) i zaczęli nas częstować. Podczas 12-kilometrowej drogi zrobiliśmy trzy przystanki na wódkę, pijąc za krasiwyją prirodę i przyjaźń polsko-kazaską. Szybko też się okazało, że mimo iż nigdy nie uczyłam się rosyjskiego, jestem w stanie płynnie posługiwać się tym językiem (tu powinien być tekst: odkryła sekret nauki języków; szkoły językowe jej nienawidzą… 😉 ). Co do zasady, jesteśmy głęboko przeciwni prowadzeniu po alkoholu, ale tu trochę nie było wyjścia. Na szczęście droga do jeziora prowadziła rozległą, płaską doliną… No i nie było daleko…

Dotarliśmy do pierwszego jeziora Kolsai, pożegnaliśmy się z naszymi kazaskimi przyjaciółmi i ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Ku naszemu zdziwieniu, nad jeziorem było sporo turystów – spacerowiczów, rybaków, ale również amatorów łódek wiosłowych. Szukając odosobnienia, przeszliśmy na koniec jeziora. Szybko znaleźliśmy niedużą polankę, wygodnie umiejscowioną miedzy ścieżką i strumieniem. Rozbiliśmy obozowisko, zostawialiśmy graty w namiocie i ruszyliśmy w kierunku Kolsai 2. Cel osiągnęliśmy po sześciu kilometrach wspinaczki. Jeziorko było urokliwe – nieduże, z krystalicznie czystą wodą i z klimatem, tworzonym przez zatopione przy brzegu pnie. Nad drugim Kolsaiem nie było nikogo, oprócz pograniczników, którzy mają tu swoją bazę (dolina Kolsai jest blisko granicy z Kirgistanem). Nie zabawiliśmy długo, bo zaczęło padać i zrobiło się późno. Wróciliśmy do naszego małego domku ; ) , zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Mimo zimna, spaliśmy długo… Obudziły nas głosy pierwszych turystów, idących w góry.

Jak zwykle długo zabrało nam zwinięcie namiotu i ruszyliśmy w kierunku Saty. Liczyliśmy na złapanie stopa – udało się połowicznie – z 12-kilometrowej trasy mniej więcej połowę pokonaliśmy pieszo. We wsi zaczęliśmy rozglądać się za transportem do kolejnego jeziora – oddalonego o 15 km Kaindy. Tak jak do Kolsai można było dojechać zwykłym osobowym samochodem, do Kaindy potrzeba już auta z napędem na cztery koła. Po jakiś 10 minutach siedzieliśmy już w (bardzo) starym (ale jarym) ruskim Łaziku, prowadzonym przez Ijerżę. Przejechanie kilkunastu kilometrów zajęło nam ponad 40 minut – droga była ekstremalna a i we wsi kilka przystanków trzeba było zrobić.

Ale było warto. W przeciwieństwie do jezior Kolsai – które choć piękne, są podobne do innych górskich jezior, Kaindy to zjawisko (nasze zdjęcia niestety nie oddają w pełni atmosfery tego miejsca). Nieduże, wściekle niebieskie, z zatopionym brzozowym lasem, całkowicie nas zahipnotyzowało. Moglibyśmy siedzieć i patrzeć na nie godzinami.

Kiedy wracaliśmy do samochodu, okazało się, że zniknął mój plecak. Zostawiłam go przy drodze, w połowie drogi, kiedy schodziliśmy do jeziora. Nie było w nim nic cennego (w sumie jedzenie było, to jednak cenne 😉 ), ale jednak… mój plecak… Na szczęście, kiedy doszliśmy do początku szlaku, okazało się, że zabrał go ze sobą jeden z lokalesów na koniu. Kiedy zobaczył moją stroskaną minę, powiedział, że chciał mnie wyręczyć i żebym koniecznie sprawdziła, czy nic nie zginęło (wszystko było na swoim miejscu). W międzyczasie zostaliśmy wciągnięci w kolejną mini imprezkę i zanim zdążyliśmy się zorientować, w jednej ręce mieliśmy musztardówkę z wódką, a w drugiej zagrychę (bardzo zdrowo i fit – pomidory i ogórki). Co ciekawe nasz kierowca ewidentnie był jednym z prowodyrów imprezy 😉 . No cóż, taki mamy klimat. Powrót do Saty przebiegł względnie sprawnie (był tylko jeden niezapowiedziany przystanek, który trwał nie dłużej niż kwadrans i podczas którego dołączyło do nas dwóch pasażerów), a po drodze okazało się, że Ijerża mówi trochę po rosyjsku i zaczęliśmy się z nim nawet dogadywać. Jeden z pasażerów nalegał też, że załatwi nam nocleg we wsi. Ogólnie nie jesteśmy fanami takiego biernego załatwiania spraw, ale byliśmy już tak zmęczeni (a ja dodatkowo straszliwie zmarzłam), że było nam wszystko jedno. A kiedy okazało się, że na kwaterze jest bania, to wiedzieliśmy, że będzie dobrze.

I tu warto zrobić dygresję pod tytułem „bania”, bo to fenomenalna sprawa. Bania to połączenie sauny i pokoju kąpielowego. W niedużym pomieszczeniu jest opalana drewnem koza, która je ogrzewa (do temperatury – tu zgaduję – około 60-70 stopni) i podgrzewa wodę, którą można się umyć. W niektórych baniach są też brzozowe witki do okładania się. Tradycja bani przyszła do Kazachstanu z Rosji i wpisując w Google bania, można zobaczyć zdjęcia eleganckich, drewnianych saun. Wizyta na kazaskiej wsi weryfikuje ten piękny obrazek. Do zbudowania bani używa się tam tego, co akurat jest pod ręką. Efekt jest taki, że wchodząc do bani, scenografia jest trochę jak z filmu typu „zabił ją i poćwiartował”. Ale to oczywiście nie zmienia faktu, że bania jest mega wynalazkiem, zwłaszcza dla takich zmarzluchów jak ja…

Po wizycie w bani i ogromnej kolacji zasnęliśmy snem sprawiedliwych. Następnego dnia szybko zjedliśmy śniadanie, a nasz gospodarz podrzucił nas do wsi obok, żebyśmy mogli złapać transport do kanionu Szaryńskiego. Po kilku minutach jechaliśmy już w kierunku kanionu – zabrało nas około pięćdziesięcioletnie kazaskie małżeństwo. Pierwszych kilka kilometrów trasy upłynęło w milczeniu, ale szybko znaleźliśmy wspólny język. Jerwan i Arlian opowiadali o swojej rodzinie i życiu w Kazachstanie; my o planach na najbliższe dni i o Polsce. Nauczyli nas też kilku kazaskich zwrotów („rachmiet” to dziękuję). Bardzo chcieli pokazać nam piękno Kazachstanu i po drodze zrobili specjalnie dla nas kilka przystanków w punktach widokowych. Na jednym z nich zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, po czym Arlian poprosiła, czy nie mogłabym jej go wysłać przez Instagrama… Ło matko… musiałam jej wytłumaczyć, że ja to jestem technologicznie uwsteczniona i nie używam…

Jerwan i Arlian podrzucili nas do głównej drogi i odjechali na wschód. My zaś w ciągu niespełna 30 sekund złapaliśmy stopa w kierunku zachodnim i po kilkunastu minutach wysiedliśmy przy szutrówce prowadzącej do kanionu. Droga o praktycznie zerowym natężeniu ruchu, ale po pół godzinie udało nam się zatrzymać jeepa wiozącego parę Koreańskich turystów, z którymi dojechaliśmy do wjazdu do Kanionu. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni tym, jak sprawnie udało nam się dotrzeć na miejsce. Zeszliśmy do wnętrza kanionu i niespiesznie ruszyliśmy przed siebie. Do miejsca, w którym planowaliśmy biwakować, mieliśmy jakieś 3 kilometry, ale dotarcie do niego zajęło nam ponad 2 godziny – zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, obserwowaliśmy świstaki i zrobiliśmy piknik. Kiedy jedliśmy drugie śniadanie minęła nas wycieczka bardzo podekscytowanych chińskich turystów, którzy obowiązkowo musieli zrobić sobie z nami zdjęcia 🙂 .

A kanion? Jak dla nas absolutny fenomen i jedno z piękniejszych miejsc, które widzieliśmy. Momentami mieliśmy wrażenie, że to Australia lub Wielki Kanion Kolorado (który znamy tylko ze zdjęć). Zdecydowanie jedno z naszych ulubionych miejsc w podróży.

Po rozbiciu namiotu dalej eksplorowaliśmy kanion – wdrapaliśmy się na jedną z jego ścian i w miękkim świetle zachodzącego słońca podziwialiśmy widoki. Przed naszymi oczami mieliśmy czerwone skały kanionu, a w oddali, na linii horyzontu widać było ośnieżone szczyty gór. Wizualna fantazja.

Zmęczeni długim dniem szybko poszliśmy spać. Tuż przed zaśnięciem usłyszeliśmy, że nieopodal nas podjechał samochód i ktoś po ciemku rozbijał namiot.

Noc nie była dla nas łaskawa, bo zrobiło się strasznie zimno. Do północy dokulaliśmy się we względnym komforcie termicznym, ale potem do rana marzliśmy. Kiedy wyszliśmy z namiotu, na ziemi były malutkie kawałki lodu. Niby wrzesień, a warunki na biwakowanie spartańskie.

Rano rozgrzaliśmy się czajem i spakowaliśmy graty, zadowoleni, że najbliższą noc spędzimy w normalnym łóżku w Ałma-Acie. Kiedy opuszczaliśmy „obóz”, poznaliśmy naszych sąsiadów – były to dwa rosyjskie małżeństwa (jedno z kilkuletnim dzieckiem), którzy jechali z Sybiru przez Kazachstan do Kirgistanu. Byli mega przyjaźni i otwarci; częstowali nas dynią (czyli melonem), chlebem i kazaskim serem. Wymieniliśmy kilka uwag o pogodzie (oj cholodno, cholodno…) i o planach podróżniczych, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną.

Wspięliśmy się stromą ścieżką na szczyt kanionu i jeszcze przez kilka chwil podziwialiśmy widoki. Zrobiło się przyjemnie ciepło i żal nam było opuszczać to miejsce. Zwłaszcza, że w perspektywie mieliśmy 12 kilometrów wędrówki do głównej drogi. Mieliśmy nadzieję, że złapiemy stopa, ale akurat nic nie jechało. Mimo zmęczenia i upału, który pojawił się nie wiadomo kiedy, fajnie się wędrowało – krajobraz był cudownie surrealistyczny, mogliśmy też kolejny raz obserwować dziko biegające po stepie konie. Kiedy dotarliśmy do głównej drogi, byliśmy (no dobra, ja byłam, bo Mariusz był ciągle w pełni sił) na ostatnich nogach. Mieliśmy jednak dobrą passę, bo w tym samym momencie nadjechali „nasi” Rosjanie i zarzucili nas kilkoma kiściami małych, słodkich winogron, które zapewniły nam jakże potrzebny, węglowodanowy strzał. Rosjanie odjechali na wschód, a my po kilku minutach złapaliśmy stopa do Ałma-Aty. Wsiedliśmy do starej Ukrainy, w której oprócz kierowcy, jechała jego żona i siostra. Owa siostra okazała się bardzo rozmowna i przyjazna. Kiedy powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, to rzuciła hasło „polonez Ogińskiego”, po czym zapytała, czy pamiętamy, jak nazywa się aktor, który grał Janka w „Cziterij tankista i sabaka”. Kiedy odpowiedzieliśmy, że Janusz Gajos, ona rozmarzyła się i powiedziała „ah, Janusz, Janusz…”. Nie ujechaliśmy 10 kilometrów, kiedy padło pytanie, czy piliśmy już w Kazachstanie kumys. My na to, że jeszcze nie. „Jak to nie? Niemożliwe! Musicie spróbować!”. Spod przedniego siedzenia została wyjęta pięciolitrowa butelka z kumysem i plastikowe kubeczki. Zostaliśmy również poczęstowani kawałkami pieczonej koniny i domowymi bułeczkami. Kierowca zatrzymał auto, żebyśmy mogli w spokoju zjeść. Trafił nam się niespodziewany kazaski piknik 🙂 .

Do Ałma-Aty dojechaliśmy w przyjaznej atmosferze. Po drodze zatrzymała nas policja (brak świateł), ale kierowca szybko załatwił sprawę, wręczając policjantowi łapówkę w wysokości 400 tenge, czyli około 4 złote… Ot, taki lokalny koloryt.

Do Ałma-Aty dotarliśmy zadowoleni, ale też ekstremalnie zmęczeni. Wycieczka była świetna, choć zimne noce trochę nas przerosły. Ale to nic, bo zobaczenie Kanionu Szaryńskiego było warte każdego wysiłku.