Do Kirgistanu jechaliśmy z lekkim poczuciem frustracji. Wiedzieliśmy, że sezon w zasadzie się skończył, że w październiku nie da się chodzić po górach i że nad jeziorem Song Kol zaczął już padać śnieg. Negatywne nastawienie spotęgowały ostatnie dni w Kazachstanie – zimne i deszczowe. Myśleliśmy, że zwiniemy się w kulkę, zawiniemy w kocyk i przeczekamy te kilka dni do wylotu do Nepalu, czytając książki i oglądając filmy. Nadzieję w nasze stroskane serce tchnęła jednak miła pani w CBT (coś pomiędzy informacją turystyczną, a agencją wspierającą lokalne społeczności), która na mapie Kirgistanu zaznaczyła miejsca, w które bez problemów możemy pojechać i dała nam namiary na wypożyczalnie samochodów. Kolejny zastrzyk optymizmu dała nam analiza prognozy pogody – pełna lampa przez cały tydzień. Nie pozostało nam nic innego, jak spakować plecaki, przekartkować przewodnik i ruszyć przed siebie.

Dzień 1. Burana. Droga do Narynu.

Nasz kirgiski roadtrip zaczęliśmy od doświadczenia bezproblemowości tego kraju. Auto zarezerwowaliśmy półtora dnia wcześniej przez WhatsApp’a (co zajęło nam 5 minut). W dniu wyjazdu, o umówionej godzinie, samochód został dostarczony do naszego pensjonatu. Po 10 minutach formalności i krótkiego zapoznania się z autem byliśmy gotowi do drogi. Wyjechaliśmy z Biszkeku stosunkowo wcześnie, ale mimo małego natężenia ruchu, pierwsze kilometry strasznie się wlokły. Kirgistan jest dość słabo zaludnionym krajem, ale w okolicach stolicy jest mnóstwo wiosek i wioseczek, w których na każdym rogu stoi policja, więc trzeba przestrzegać przepisów 😉 .

Naszym pierwszym przystankiem była wieża Burana – minaret będący pozostałością po wybudowanym w IX wieku mieście Balasagun (czyli dawnej stolicy kaganatu Karachanidów – cokolwiek by to sformułowanie nie znaczyło…). Wieża ma około 25 metrów. Oryginalnie była prawie dwa razy wyższa, ale duża jej część padła ofiarą trzęsienia ziemi w XV wieku. Burana zrobiła na nas umiarkowane wrażenie – dużo ciekawsza okazała się kolekcja balbali (co na polski mało romantycznie tłumaczy się jako baby kamienne), czyli posągów skalnych stawianych na kurhanach przez koczownicze ludy Azji Centralnej.

Kilkadziesiąt kilometrów za Buraną skręciliśmy na południe. Zniknęły wioski i z szerokiej płaskiej doliny wjechaliśmy w tereny górskie. Zaczęły się piękne widoki, a my co chwilę zatrzymywaliśmy się, żeby robić zdjęcia. Jechaliśmy trasą prowadzącą do przełęczy Torugart, na której znajduje się granica kirgisko-chińska. Wiedzieliśmy, że nie dojedziemy do samej przełęczy, bo jest to strefa przygraniczna, w której przebywanie wymaga specjalnych pozwoleń. Ale nie o cel tylko o drogę w tym przedsięwzięciu nam chodziło.

Jazdę umilał nam widok setek, a może tysięcy koni, który pasły się na zboczach górskich. Po raz pierwszy padło pytanie (nad którym wielokrotnie się zastanawialiśmy i na które odpowiedzi nadal nie znamy), ile koni przypada w Kirgistanie na jednego człowieka. Na pewno dużo, ale jak dużo?

Późnym popołudniem dotarliśmy do Narynu. Nie mieliśmy na oku żadnego noclegu, więc pojechaliśmy do lokalnej filii CBT. Nie spodziewaliśmy się wiele – w końcu była prawie piąta po południu w niedzielę w okresie nieturystycznym. Okazało się, że CBT jest otwarte i po dwóch minutach mieliśmy zapewniony nocleg (czy muszę dodawać, że dziewczyny z CBT mówiły perfekcyjnym angielskim?). Kolejną dobrą informacją było to, że droga do jeziora Song Kol jest ciągle przejezdna, więc nasza topowa destynacja w Kirgistanie była w zasięgu ręki. Wspaniałe zakończenie pierwszego dnia w trasie.

Dzień 2. Song Kol: niebo, piekło i znowu niebo.

To był naprawdę długi dzień. Długi i obfitujący w emocje. Wstaliśmy wcześnie i już około ósmej wyjechaliśmy z Naryna. Wciąż podążając drogą w kierunku Torugart, pojechaliśmy do Tash Rabat. Jest to wybudowany w XV wieku karawanseraj (czyli, jak podpowiada Wikipedia, miejsce postoju karawan budowane w krajach arabskich i Azji Środkowej), położony pośród gór na Jedwabnym Szlaku (na wysokości około 3,200 m.n.p.m.). To według mnie jedno z tych miejsc, w przypadku których droga jest bardziej spektakularna niż cel. Choć zobaczenie Tash Rabat sprawiło, że zaczęliśmy sobie wyobrażać, jak wyglądało życie w czasach świetności Jedwabnego Szlaku.

Tego dnia byliśmy pierwszymi zwiedzającymi. Dopiero po kilku minutach od zaparkowania auta z jednej z pobliskich jurt wyszła pani, która otworzyła nam bramę. Zwiedzanie zaliczyliśmy ekspresowo, bo w środku było koszmarnie zimno. Budynek nie ma prawie w ogóle otworów okiennych (nie licząc kilku w dachu) i nie zdążył jeszcze ogrzać się od słońca – w niektórych miejscach podłoga była skuta lodem.

Po Tash Rabat kolejnym celem było jezioro Song Kol. Mieliśmy dwie opcje dojazdu – wrócić do Naryna (na północ) i skierować się na zachód do miasteczka Ak-Tal, z którego wychodzi szutrówka do jeziora, lub oszczędzić sobie kilkadziesiąt kilometrów, jadąc skrótem na północny-zachód. Był piękny słoneczny dzień i zerowe ryzyko opadów, zdecydowaliśmy się więc pojechać szutrowym skrótem. Jeśli okazałby się nieprzejezdny, mieliśmy wrócić do asfaltu. Naszej czujności nie wzbudził fakt, że na jednej z map, droga (w przeciwieństwie do wszystkich innych) była oznaczona przerywaną linią…

Przez pierwsze kilkanaście kilometrów droga była w tak dobrym stanie, że spokojnie można było jechać 70-90 km/h. Potem zaczęły się dziury, większe kamienie, wreszcie trzeba było pokonać strumień. Potem kolejny i kolejny. Nie były one może zbyt głębokie, ale jako że nasze auto nie miało dolotu powietrza na górze, lekki stresik był. Po trzeciej ‘rzece’ oddałam kierownicę Mariuszowi – w końcu jemu też należy się off-roadowy fun 🙂 . Droga była piękna – znów góry i nie tylko ośnieżone szczyty, ale również intensywnie czerwone skałki. Po jakiś 30 kilometrach pustkowia, ku naszemu zaskoczeniu, dotarliśmy do osady, na którą składały się trzy, może cztery budynki. Wyglądała na zaniedbaną i dawno opuszczoną, ale wszędzie wokół pasły się krowy, a obok jednego z budynków stała zaparkowana osobowa łada… Jak to coś tam wjechało – nie mieliśmy pojęcia.

Kilka minut później wjechaliśmy w strefę śniegu. Najpierw było go tylko trochę, potem trochę więcej, aż wreszcie całkiem dużo. Na szczęście były ślady innych aut i mimo sporej ilości białego puchu jechało się bardzo dobrze. Po kolejnych kilometrach dojechaliśmy do przełęczy Melc Aszy (to znaczy podejrzewamy, że tak się nazywała), wyszliśmy w sandałach (i skarpetkach) z auta, zrobiliśmy selfie i oparliśmy się pokusie porzucania się śnieżkami. Przejechaliśmy kolejne kilkadziesiąt kilometrów (po drodze mijając terenową ładę i konnego Kirgiza) i wróciliśmy do cywilizacji, gdzie zatankowaliśmy samochód i dojechaliśmy do szutrówki na Song Kol (pytając po drodze lokalesów, czy jest przejezdna).

Droga do Song Kol od południa była niezła, choć kilka kilometrów przed jej najwyższym punktem – przełęczą Moldo Ashu (3346 m.n.p.m.) – zaczęły się wąskie, pokryte śnieżno-błotnistą breją serpentyny. Nie wyglądało to zbyt obiecująco, ale o dziwo na naszym autku te warunki nie robiły wrażenia i jechało ono pewnie do przodu. Nasz optymizm skończył się jakieś 200 metrów przed przełęczą, kiedy zza zakrętu wyłoniły się dwa załadowane ‘na full’ Kamazy. Musieliśmy zjechać, ale nie było gdzie. Początkowo próbowaliśmy zjechać na (ledwie istniejące) pobocze, ale śniegu było tak dużo, że szybko uświadomiliśmy sobie, że nie damy rady. W końcu udało nam się wycofać jakieś 150 metrów i stanąć na rozjeżdżonym fragmencie pobocza. Kamazy przejechały, a my odetchnęliśmy z ulgą i po chwili byliśmy na przełęczy. Oczywiście była obowiązkowa przerwa na zdjęcia.

Za przełęczą rozpoczął się płaski, kilkukilometrowy odcinek wiodący do jeziora. Śniegu zrobiło się jakby mniej – nie zalegał już powłoką na drodze, tylko występował miejscowo. Po chwili na horyzoncie pojawił się niezwykły błękit Song Kol, który wywołał w nas falę entuzjazmu.

Radość nie trwała długo. W pewnym momencie wjechaliśmy w niewinnie wyglądający płat śniegu, który okazał się głęboką zaspą. I klops. Zakopaliśmy się. Nie dało się wyjechać ani do przodu ani do tyłu. Trzeba było się wykopać. Zadanie komplikowało jednak to, że nie mieliśmy łopaty. Właściwie nie mieliśmy nic, czym dałoby się kopać. Podjęliśmy więc dramatyczną próbę odkopania się menażkami, kluczami do kół i rękami. Jakby ktoś się zastanawiał – to nie, nie da się wykopać z zaspy samochodu terenowego menażką… Ale próbowaliśmy. Przez dwie długie godziny. Z mizernym skutkiem – auto ciągle wisiało na zaspie, a my byliśmy kompletnie przemoczeni od śniegu. Nadal było bardzo ciepło, ale słońce powoli zaczęło chylić się ku zachodowi. Powoli godziliśmy się z myślą, że będziemy musieli zanocować, tam gdzie staliśmy. Szanse, że coś będzie jechało były mizerne, a brak zasięgu telefonicznego wykluczał szansę znalezienia pomocy z zewnątrz. W sumie, pomyśleliśmy, nie może być aż tak źle – mieliśmy prawie pełny bak paliwa, kuchenkę i gaz, mnóstwo jedzenia, śpiwory, docieplacze i pokaźną kolekcję ciepłych ubrań. Ale mimo wszystko to nie tak miało być.

Wtedy zdarzyło się coś, na co kompletnie nie liczyliśmy. Na horyzoncie pojawił się samochód. Początkowo pomyślałam, że to fatamorgana, ale nie. Z każdą chwilą był coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie, kilkanaście metrów przed zaspą zjechał z drogi, objechał śnieżne pole i nas i zatrzymał się kilka metrów dalej. Z auta wyszło trzech facetów i jedna kobieta i po krótkiej wymianie zdań zaczęli kopać z nami. Niestety, też nie mieli łopaty. W pewnym momencie pani poszła do samochodu i wróciła z dwiema ogromnymi pokrywkami od garnków i zaczęliśmy kopać nimi. Nie ma co, kreatywność na piątkę z plusem 🙂 . Okazało się, że choć pokrywki są znacznie lepsze niż menażka, to nie są dostatecznie dobre. Kierowca auta stwierdził, że wróci się nad jezioro po łopatę. Dał znać, że mam jechać z nim. Nie bardzo rozumiałam, skąd ma wziąć tę łopatę, ale co miałam robić – wsiadłam do samochodu. Już po chwili okazało się, że wbrew temu co mówiły przewodniki i internety, w październiku nad Song Kolem były jeszcze jurty. Większość obozów już się pozwijała, ale dwa zostały. Kiedy dotarliśmy do jurt, kierowca szybko wyjaśnił po kirgisku sytuację dziewczynie i dwóm chłopakom, którzy byli na miejscu, i na migi pokazał, że mam zostać przy jurtach. Dwójka młodzieńców wzięła łopaty, wsiadła do auta i odjechała. Ja zostałam z dziewczyną, która płynną (!) angielszczyzną powiedziała, że zrobi mi herbatę i pokaże, gdzie mogę się ogrzać. Już po chwili siedziałam przy rozpalonej do czerwoności kozie i piłam gorący czaj. Dziewczyna powiedziała też, że jeśli chcemy, to możemy zanocować w jurtach. Była to ostatnia okazja w tym sezonie, bo następnego dnia cały obóz zwijał się na zimę. Nie ma co – poszczęściło nam się na maksa…

Kiedy po kilkudziesięciu minutach usłyszałam warkot silnika, pomyślałam, że wreszcie nasze autko zostało uwolnione ze szponów zaspy i Mariusz za chwilę dołączy do mnie w strategicznym miejscu przy kozie. Ale to nie był Mariusz, tylko kirgiski kierowca. Wyszedł z auta i zaczął wykonywać gest otwierania kluczem zamka. O nie! Przecież kluczyki zostały w mojej kieszeni! Nawet się nie zorientowałam… Ciamajda roku to ja…

Od tego momentu wszystko potoczyło się szybko – wróciliśmy na miejsce ‘akcji’, odpaliliśmy samochód i wypchnęliśmy go z zaspy, pożegnaliśmy się z kirgiską ekipą, zabraliśmy chłopaków z łopatami i wróciliśmy do jurt. Wybraliśmy najmniejszą jurtę, wrzuciliśmy do niej nasze rzeczy i poszliśmy nad brzeg jeziora. W międzyczasie chłopaki napalili w kozie w naszym ‘domku’.

Słońce już prawie zaszło, zrobiło się mega zimno, ale za to światło było fenomenalne. Widok na Song Kol był niezwykły – brzeg jeziora i góry w oddali pokrywał śnieg, tafla wody była hipnotyzująco niebieska, w oddali widać było drugi obóz jurt, a wszystko spowijało miękkie, lekko różowe światło zachodzącego słońca. Byliśmy w euforii, która wynikała zarówno z piękna krajobrazu, jak i z naszego ‘ocalenia’.

Wieczorem w jurcie ‘jedzeniowej’ zjedliśmy gorącą kolacje, a wracając do naszej jurty podziwialiśmy gwiazdy. Noc była bezchmurna, a niebo nad Song Kolem było zjawiskowe. Tak wyraziste jak w najlepszych miejscach w Australii i Nowej Zelandii. Poszliśmy w kierunku jeziora, ale szybko zawróciliśmy, bo było już nieziemsko zimno, a mi przypomniało się, że czytałam, że nad Song Kolem jest sporo wilków. W jurcie opatuliliśmy się w śpiwory, docieplacze, kołdry i narzuty i oszołomieni emocjami tego długiego dnia zasnęliśmy głębokim snem.

Galeria – dzień 1.
Galeria – dzień 2.