Poranek, podobnie jak wieczór, przyniósł chłód. Kiedy wyszliśmy z jurty, zmrożona ziemia chrzęściła pod stopami. W świetle wschodzącego słońca jezioro wyglądało inaczej niż poprzedniego dnia, ale równie zjawiskowo. Zjedliśmy śniadanie (omlet z pomidorami i naleśniki – pycha) i spakowaliśmy samochód. Przed wyjazdem pomogliśmy też naszym gospodarzom odpalić ich auto, w którym zaniemógł akumulator.

Dzień 3. Długa droga do Issyk Kul

Do cywilizacji chcieliśmy wrócić inną trasą niż ta, którą przyjechaliśmy, więc upewniliśmy się, że droga na wschód od Issyk Kul jest przejezdna. Minęliśmy jezioro i kilka kilometrów dalej na jednym z podjazdów znów zatrzymał nas śnieg. Tym razem się nie zakopaliśmy, tylko zatrzymaliśmy przed podjazdem, na którym białego puchu było po kolana. Eh, my gapy – zapytaliśmy się w jutrach, czy droga jest przejezdna, ale nie sprecyzowaliśmy która… A są dwie…

Ostrożnie cofnęliśmy auto i zawróciliśmy w stronę jeziora. Na krzyżówce odbiliśmy w stronę drogi-serpentyny, która dla mnie na mapie wyglądała dość złowrogo. Znów musieliśmy dojechać do przełęczy, za którą ostrymi zakosami wił się zjazd do cywilizacji. Śnieg cały czas nam towarzyszył, ale było go zdecydowanie mniej niż na poprzedniej drodze. Kiedy dojechaliśmy na przełęcz, odetchnęliśmy z ulgą – dalsza droga była co prawda ekstremalnie kręta, ale nie było na niej ani grama śniegu. Powolutku pokonywaliśmy serpentyny i kolejne kilometry, które dzieliły nas od głównej drogi Naryn-Biszkek. Widok asfaltu przyjęliśmy z radością – wprawdzie ostatnie dwa dni były świetne, jednak świadomość powrotu do cywilizacji zadziałała na nas kojąco 🙂 .

Plan na pozostałą część dnia zakładał dojechanie do Karakolu (zwanego też Przewalskiem). Po dwóch godzinach jazdy zobaczyliśmy Issyk Kul – ogromne, nigdy nie zamarzające jezioro, które de facto było celem ostatniego etapu naszej podróży po Kirgistanie.

Issyk Kul jest ogromne – ponad sześć tysięcy metrów kwadratowych powierzchni i około 400 kilometrów obwodu. Co ciekawe, jest to jezioro słone (lub też jak twierdzą niektóre źródła – słonawe) – drugie co do wielkości po Morzu Kaspijskim. Położenie na poziomie ponad 1600 m.n.p.m. sprawia, że można je zaklasyfikować jako jezioro górskie – i znów, w tej kategorii, jest drugie co do wielkości na świecie (po peruwiańsko-boliwijskim Titicaca). Intrygujące jest to, że Issyk Kul, mimo iż spływa do niego kilka całkiem pokaźnych rzek, jest zbiornikiem bezodpływowym. Poza tym jezioro nigdy nie zamarza, co biorąc pod uwagę srogość kirgiskich zim, jest dość zaskakujące. Zresztą sama nazwa oznacza po kirgisku ‘ciepłe jezioro’ i coś w tym rzeczywiście jest. Następnego dnia, chcąc zrobić ‘lepsze zdjęcie’, poślizgnęłam się na kamieniach i skąpałam w jeziorze – woda o dziwo była stosunkowo ciepła.

Podobno do lat 70-dziesiątych dwudziestego wieku, wokół jeziora było sporo plantacji opium i konopi indyjskich. Issyk Kul miało też znaczenie militarne – Sowieci testowali w nim torpedy i łodzie podwodne. Po upadku Związku Radzieckiego Jelcyn zaproponował Kirgizom kontynuację programu militarnego, ale panujący wówczas prezydent stanowczo odmówił. Choć podobno w 2008 Kirgistan wynajął na czas nieokreślony rosyjskiej marynarce wojennej całkiem spory obszar wokół jeziora, także do końca nie mamy pewności jak to dziś z tymi torpedami i łodziami podwodnymi jest.

Przez prawie 200 kilometrów jechaliśmy wzdłuż Issyk Kul. Widoki znów były pyszne, bo brzegi jeziora porastały jesiennie kolorowe drzewa, a nad horyzontem wisiały ośnieżone szczyty gór. Zrobiliśmy przerwę w miejscowości Chołpon-Ata – kurorcie, który latem przyciąga tłumy kirgiskich i kazaskich turystów. Zwiedziliśmy lokalne petroglify i poszliśmy na plażę – żadna z tych aktywności nie była szczególnie porywająca, ale i tak musieliśmy trochę rozprostować nogi. Chołpon-Ata nie robiła wrażenia popularnego kurortu – raczej miasteczka opuszczonego wiele lat temu. Ale może tylko nam się tak wydawało.

Do Karakolu dojechaliśmy długo po zachodzie słońca. Droga dłużyła się niemiłosiernie – musieliśmy bardzo uważać, bo na drodze znów było mnóstwo zwierząt (bardzo niefajnie jak czarna krowa po zmierzchu w nieoświetlonym miejscu przechodzi niespiesznie przez jezdnię…). Karakol to czwarte co do wielkości miasto w Kirgistanie (niecałe 70 tysięcy mieszkańców), ale tak naprawdę wygląda jak trochę większa wieś. Kiedy do niego dotarliśmy, nie daliśmy już rady iść na kolację. Sił starczyło tylko na wypicie czaju i długi, gorący prysznic.

Dzień 4. Karakol. Issyk Kul. Jeti-Ögüz. Kanion Skazka.

To miał być dzień ‘na lajcie’. Z długim śniadaniem, leniwym snuciem się po mieście i przerwą na kawę. I taki był. Połowicznie. Po śniadaniu poszliśmy zwiedzać Karakol, co w praktyce sprowadziło się do wizyty w meczecie i cerkwi. Następnie nadszedł długo oczekiwany przez nas moment kupowania pocztówek i suwenirów 🙂 , po czym zasiedliśmy w jednej z karakolskich kawiarni i zamówiliśmy małą czarną. W międzyczasie na telefon zorganizowaliśmy nocleg i aktywność na kolejny dzień.

Około południa wyjechaliśmy z Karakolu i ruszyliśmy na zachód. Po kilkunastu kilometrach zjechaliśmy z głównej drogi i pojechaliśmy do Jeti-Ögüz (co po kirgisku oznacza siedem byków) – malowniczej formacji skalnej. Skałki były intrygująco czerwone i przypominały trochę czerwony środek Australii, z tą różnicą, że tu na horyzoncie było widać mnóstwo śniegu.

Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach dojechaliśmy do ostatniej atrakcji tego dnia, czyli kanionu Skazka. Pojechaliśmy tam bez żadnych wyobrażeń i oczekiwań. I znów, jak to w takich sytuacjach bywa, czekało nas pozytywne zaskoczenie. Zaledwie 2 kilometry od jeziora, w cieniu ośnieżonych gór znaleźliśmy pustynię. Czerwoną, wyschniętą, abstrakcyjną. W kanonie byliśmy sami, więc w cudownej samotności zaczęliśmy eksplorować wyżłobione kiedyś przez wodę korytarze, przedziwne twory skalne i kolorowe, warstwowe pagórki. Słońce chyliło się ku zachodowi i kanion przybrał tak lubiany przez nas kolor – ‘australijski’ czerwony. Weszliśmy na jeden z jego najwyższych punktów i naszym oczom ukazał się rzadki widok – suche, czerwone, pustynne przestrzenie, za nimi wciągający błękit Issyk Kul i górujące nad wszystkim ośnieżone szczyty Tien-shanu. Skazka znaczy ‘baśń’. Tak, był to widok baśniowy.

Dzień 5. Kirgiski klasyk

Ostatniego dnia roadtripu zdecydowaliśmy się na kirgiski klasyk, czyli trek konno. Żadne z nas nie miało istotnego doświadczenia z końmi, ale stwierdziliśmy, że musimy spróbować. Całą akcję bezproblemowo zorganizowaliśmy dzień wcześniej, dzwoniąc do lokalnej filii CBT w miasteczku Bokonbajewo. Po śniadaniu spotkaliśmy naszego przewodnika Asyl’a i pojechaliśmy w góry po konie. Kiedy konie zostały osiodłane, dostaliśmy ekspresową instrukcję ich obsługi (ciu, ciu – do przodu, drrr – stop, i tyle 🙂 ) i ruszyliśmy. Mariuszowi trafił się doświadczony i dość duży koń, który początkowo trochę się ociągał; ja jechałam na stosunkowo młodym zwierzęciu, które żwawo ruszyło, po czym znalazło spokojny rytm. Zaskoczeniem (i źródłem mojego lekkiego niepokoju) było to, że musieliśmy się wspiąć na kilka dość stromych wzgórz w okolicy, ale finalnie okazało się to dość proste. Z góry (wjechaliśmy na ponad 3000 m.n.p.m.) roztaczał się wspaniały widok na Issyk Kul. Świeciło słońce, było przyjemnie ciepło a nad nami latały orły i myszołowy. Zrobiliśmy przerwę i leżeliśmy na łące, patrząc w głęboki błękit jeziora. Eh, sielanka…

Droga powrotna okazała się nieco bardziej skomplikowana, jako że mój koń nie bardzo miał ochotę schodzić stromym zboczem. Na szczęście kiedy Asyl lekko go pociągnął, dał się przekonać do zejścia. Kiedy dotarliśmy do podstawy doliny i w oddali widać już było miejsce startu, mój koń ożywił się i pognał w drogę powrotną, a ja poczułam wiatr w warkoczu i prawdziwy ‘fun’ z jazdy. Zaczęłam się zastanawiać, czy po powrocie do Polski nie zainteresować się jazdą konno…

Po czterech godzinach wróciliśmy do ‘bazy’. Aktywność zdecydowanie godna polecenia (zarówno jazda konna jak i widoki), choć mój tyłek już zdecydowanie domagał się zmiany podłoża z siodła na fotel samochodowy. Ruszyliśmy w drogę powrotną do Biszkeku. Po drodze, w ramach pożegnania z Issyk Kul, zrobiliśmy sobie piknik nad brzegiem jeziora. Delicji nie było – tylko lepioszka (bułeczka) i ogórki (które w Kirgistanie są naprawdę pycha), ale był to jeden z fajniejszych posiłków w ciągu minionych dni. Wieczorem dotarliśmy do Biszkeku, oddaliśmy auto, a pan, który je nam wypożyczył, odwiózł nas na lotnisko. Wsiadając do samolotu do Dubaju, nie pachniałam jak miastowa trzydziestodwulatka tylko jak młody kirgiski koń. Każdy dzień to nowe doświadczenie. Takie życie.

Co moglibyśmy powiedzieć, wyjeżdżając z Kirgistanu? Hmmm… Fenomen, zjawisko, fantazja… Choć to i tak nie oddaje w pełni tego, co zobaczyliśmy i przeżyliśmy w tym kraju. Z pewnością to jedna z tych destynacji, do której bardzo chcielibyśmy wrócić. I to jak najszybciej.