Do Nepalu pojechaliśmy dla gór – jak każdy, albo prawie każdy. Miało to być mocne uderzenie na zakończenie naszej podróży. Po przylocie do Katmandu, odpoczynku po intensywnych dniach w Kirgistanie i załatwieniu pozwoleń, pojechaliśmy do Pokhary – miasta, które zostało naszą bazą wypadową przed wyjściem w góry.

Dwa najpopularniejsze kierunki w Nepalu dla miłośników gór to rejony Annapurny i Everestu – oba oferują możliwość wędrówek w cieniu ośmiotysięczników, jednocześnie nie wymagając żadnych umiejętności technicznych. My zdecydowaliśmy się na Annapurnę, trochę zachęceni marketingowymi sloganami ‘najlepszy trekking na świecie’, a tak naprawdę głównie dlatego, że ten region był dla nas prostszy od strony logistyki (nie trzeba – tak jak w przypadku Everestu – cyrklować w daty przylotu i odlotu samolotu) i dzięki temu oferował tak uwielbianą przez nas elastyczność.

W górach spędziliśmy prawie trzy tygodnie, podczas których przeszliśmy praktycznie wszystko, co było możliwe na standardowych pozwoleniach (których wyrobienie nie zajmuje wiele czasu i jest ogólnie dość bezproblemowe). Zrobiliśmy ‘Annapurna Circuit’ (zwany czasem szlakiem Wokół Annapurny) wraz z dwoma fenomenalnymi trekami bocznymi (Ice Lake i Tilicho Tal), odwiedziliśmy kultowe Poon Hill znane z wyjątkowej panoramy Himalajów, poszliśmy częścią trasy Panoramy Annapurny, a na końcu dotarliśmy do Sanktuarium Annapurny, czyli okolicy Base Campu Annapurny I. Przez niecałe trzy tygodnie przeszliśmy ponad 300 kilometrów (nie mam pojęcia, jak nam się to udało – wygląda na to, że ludzkie ciało to rzeczywiście magiczna maszyna 😉 ), dotarliśmy na wysokość 5416 m.n.p.m. (przełęcz Thorung La – nie było łatwo…) i kilkukrotnie nocowaliśmy powyżej 4000 m.n.p.m. Był to dla nas czas absolutnie wyjątkowy, pomimo tego, że czasem było ciężko i że często musieliśmy walczyć ze zmęczeniem, zimnem i bólem (stóp, mięśni, pleców – w zasadzie wszystkiego). W góry poszliśmy bez przewodnika i porterów – z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że dla nas była to najlepsza możliwa opcja. Plecaki ciążyły przez pierwszych kilka dni; potem ich ciężar stał się niezauważalny, a my mieliśmy wrażenie, że stały się częścią nas – jak buty trekkingowe czy okulary słoneczne.

Trekking w Annapurnie był dla nas wielkim górskim świętem. Ale wędrówka w tym rejonie to nie tylko możliwość obcowania z przyrodą, ale też doświadczenie kulturowe. W trakcie treku przechodziliśmy przez dziesiątki himalajskich wiosek, których wygląd i klimat zmieniał się co kilkanaście kilometrów, widzieliśmy mnóstwo łopoczących na wietrze girland flag modlitewnych, mijaliśmy ściany z młynkami modlitewnymi, kani (bramy wiosek), chorten’y (tybetańskie stupy), gompy (buddyjskie świątynie) i pokryte mantrami kamieni mani.

Pierwszym himalajskim skojarzeniem jest zwykle Everest, ale Annapurna – choć zauważalnie niższa – jest równie ciekawym, jeśli nie ciekawszym miejscem. Annapurna to ogromny, 55-kilometrowy masyw górski, w obrębie którego znajduje się jeden ośmiotysięcznik (Annapurna I o wysokości 8091 m.n.p.m.), trzynaście siedmiotysięczników (m.in. Annapurny II, III, IV, Annapurna Południowa i Gangapurna) i wiele ‘mniejszych’ szczytów (jak na przykład charakterystyczny Machhapuchchhre, zwany też Rybim Ogonem). W ‘okolicy’ są też dwa inne ośmiotysięczniki – Manaslu i Dhaulagiri. Nazwa Annapurna oznacza w sanskrycie ‘wypełniona pożywieniem’ i odnosi się również do hinduskiej bogini płodności, zbiorów i obfitości.

Annapurna I była pierwszym ośmiotysięcznikiem zdobytym przez człowieka, ale ten fakt jest dość zwodniczy, bo szczyt ma też najniższą ‘zdobywalność’ (aktualnie nieco ponad 200 wejść; w porównaniu do prawie sześciu tysięcy na Everest) i największą śmiertelność wśród najwyższych szczytów świata. Annapurna to też polskie akcenty – w 1981 roku polska wyprawa wytyczyła nową drogę na szczyt (nazwaną Drogą Zakopiańczyków lub Drogą Jana Pawła II), pierwszego zimowego wejścia dokonali w 1987 roku Jerzy Kukuczka i Artur Hajzer, na szczycie stanęły też dwie wielkie damy polskiego himalaizmu – Wanda Rutkiewicz i Kinga Baranowska (oraz kilku innych wspinaczy). Nam dane było wędrować w cieniu tej wyjątkowej góry – cóż za zaszczyt.

Poniżej przedstawiamy naszą –  może trochę przydługą 😉 – relację z tych wyjątkowych trzech tygodni.

Dzień 1. Pokhara – Besisahar – Jagat

Na dworcu autobusowym w Pokharze zameldowaliśmy się chwilę przed szóstą. Mieliśmy wprawdzie bilet z ‘miejscówką’, a autobus miał odjechać dopiero o 6:30, ale ostrożności nie zaszkodzi. Czekając na autobus, poznaliśmy Kasię i Kamila, z którymi mieliśmy spędzić kolejne dwa dni i którzy zdecydowanie lepiej niż my ogarniali wszelkie sprawy organizacyjne. Kiedy przyjechał autobus, Mariusz zajął się upychaniem naszych plecaków na dachu, a ja szybko zajęłam miejsca. Okazało się to słusznym posunięciem, bo osób, którym sprzedano ‘nasze’ miejsca, było oprócz nas jeszcze co najmniej sześć. Problem został rozwiązany zaadresowany poprzez dostawienie kilku miniaturowych stołków w przejściu między siedzeniami (rozwiązanie dla turystów) oraz upchnięcie na siłę reszty pasażerów (lokalesów) z przodu. Nas na szczęście to nie dotyczyło. Mimo iż do pokonania mieliśmy niecałe 80 kilometrów, droga wlokła się niemiłosiernie – a to trzeba wziąć dodatkowych pasażerów (jak?), a to przystanek, a to objazd, dziury w jezdni, tankowanie, roboty drogowe… Typowa jazda azjatycka.

Kiedy dotarliśmy do celu – miasteczka Besisahar, dojrzeliśmy do decyzji, żeby – razem z Kasią i Kamilem, podjechać kilkadziesiąt kilometrów jeepem i zacząć trek w miejscowości Jagat. To rozwiązanie oszczędzało nam półtora dnia drogi, jak również omijało część szlaku, która wiodła po pylistej drodze pełnej samochodów i motorów.

W miarę sprawnie załatwiliśmy formalności w postaci rejestracji w punkcie TIMS oraz znaleźliśmy jeepa/pick-upa. W sumie zebrało się dziesięć osób, z których jedna piątka jechała w środku, a druga ‘na pace’ z bagażami. My byliśmy w tej drugiej grupie. Zgłosiliśmy się na ochotnika – w końcu mieliśmy same pozytywne doświadczenia z tą formą podróżowania z Ameryki Południowej. Jazda po drogach w Himalajach okazała się jednak czymś zupełnie innym. Hardcorem? Traumą? Walką o życie? Zdecydowanie… Było ciężko, bo droga, którą jechaliśmy była ekstremalnie dziurawa, a kierowca wciskał gaz do dechy (zapewne często naprawiał auto 😉 ). Trzymaliśmy się kurczowo czego się dało, a i tak obiliśmy się dokumentnie. Francuska, która jechała z nami ‘na pace’, po kilkunastu minutach zrobiła się na twarzy bladozielona z przerażenia… Pozytywem było to, że mieliśmy dobrą pozycję do podziwiania widoków. Krajobraz był trochę jak w Azji Południowo-Wschodniej – wściekle zielone wzgórza, pola tarasowe i bujna, tropikalna roślinność. Tylko zdjęć się nie dało robić, bo cały czas trzeba było się trzymać…

Do Jagat dojechaliśmy koło trzeciej. W teorii mogliśmy jeszcze przez jakieś dwie godziny iść, ale jazda jeepem wyeksploatowała nas do granic. Znaleźliśmy nocleg (a w zasadzie nocleg znalazł nas) i poszliśmy jeszcze do znajdującego się nieopodal Jagat gorącego źródła.

Nasze pierwsze dni w Himalajach przypadły na koniec Diwali – hinduskiego festiwalu światła. Jadąc jeepem do Jagat, wielokrotnie w wioskach zatrzymywały nas grupy kobiet i dzieci – odświętnie ubranych, roztańczonych i… zbierających pieniądze (w formie trochę podobnej do naszych weselnych ‘bram’). Wracając z gorących źródeł, natknęliśmy się na trzy dziewczynki, które najpierw nam zatańczyły, potem kazały nam tańczyć, a na końcu zainkasowały symboliczne 20 rupii i obdarowały nas kwiatami.

Tego dnia poznaliśmy dwie rzeczy charakterystyczne dla rejonu Annapurny (czy może całych nepalskich Himalajów) – darmowe noclegi (pod warunkiem, że w danym hotelu zje się kolację i śniadanie) oraz dhal baat, czyli sztandarowe nepalski danie składające się z ryżu, zupy z soczewicy i warzywnego curry.

Dzień 2. Jagat – Tal – Dharapani – Bagarchhap

Pierwszy dzień wędrówki zaczął się spokojnie. Wraz z Kasią i Kamilem zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i wio w góry! Szlak początkowo prowadził drogą, lecz po kilkuset metrach można było skręcić w stromą, wąską ścieżkę oznaczoną jako szlak pieszy. Trasa wiodąca wokół Annapurny – ponad dwieście kilometrów – to szlak czerwony, a jego oznaczenie – czerwono-biały pasek, do złudzenie przypomina polską flagę. Tego dnia zobaczyliśmy kilka typowych elementów tego regionu – cienkie, metalowe mosty zawieszono wysoko nad strumieniami, młynki modlitewne i klimatyczne, zbudowane z drewna wioski. Jeśli chodzi o samą wędrówkę, to pierwszego dnia chyba najbardziej utkwiło nam w pamięci długie, żmudne podejście do wioski Tal, które zaliczaliśmy w palącym słońcu południa. Nie narzekaliśmy, bo krajobraz był wyjątkowy – połączenie wysokich, skalistych gór z soczystą zielenią bujnej, tropikalnej roślinności. Byliśmy w górach wielokrotnie, ale takiej kombinacji jeszcze nie widzieliśmy.

Po południu przeszliśmy przez dużą wioskę Dharapani, w której zarejestrowaliśmy się punkcie kontrolnym ACAPu (czyli annpurnańskiego parku narodowego) i, trochę na rezerwie, doszliśmy do kolejnej wioski Bagarchhap, której duża część kilka lat wcześniej została zniszczona w lawinie błotnej. Zatrzymaliśmy się w pierwszym napotkamy guesthousie – dalej nie mieliśmy siły iść…

Dzień 3. Bagarchhap – Chame – Upper Pisang

To był naprawdę długi dzień, podczas którego przeszliśmy 26 kilometrów. Z Bagarchhap ruszyliśmy przed siódmą, żeby przejść jak najwięcej nim znów zrobi się upał. Po kilkunastu minutach przeszliśmy przez urokliwą wioskę Danaque, w której było sporo fajnie wyglądających miejsc noclegowych. Trochę żałowaliśmy, że nie dotarliśmy tam poprzedniego dnia, ale w końcu stwierdziliśmy, że nie miało to większego znaczenia. Kawałek za Danaque dogoniła nas siedmioosobowa grupa z Polski, która szła z trzema porterami. Tego dnia chcieli dotrzeć do Upper Pisang (był to również nasz ambitny plan maksimum na ten dzień) i przez kolejnych kilka godzin nawzajem się wyprzedzaliśmy.

Droga cały czas pięła się w górę, ale nie było dramatycznych przewyższeń, więc szło się całkiem nieźle. Szlak był kombinacją fragmentów leśnych i drogi, ale ruch był minimalny. W pewnym momencie droga miała taką ekspozycję, że przed nami widoczna była część masywu Annapurny a za nami szczyt Manaslu. Były to pierwsze, naprawdę spektakularne widoki na naszym treku. Około południa dotarliśmy do Chame – dużej wioski, którą otwiera ozdobna brama a w centralnym punkcie znajduje się ściana z mani i młynkami modlitewnymi. W Chame zarejestrowaliśmy się w punkcie policyjnym, zrobiliśmy krótką przerwę i ruszyliśmy dalej przez klimatyczny most ozdobiony buddyjskimi flagami.

Przez kolejne kilka kilometrów szlak wiódł drogą i nie wyróżniał się niczym szczególnym. W pewnym momencie przecinał rzekę i odbijał od głównej drogi. Zrobiło się stromo, a ja zaliczyłam pierwszy tego dnia poważny kryzys – zmęczenie (w końcu w nogach mieliśmy już ponad 20 kilometrów), ale też pierwsze, subtelne oznaki wysokości (zbliżaliśmy się do trzech tysięcy).

Wreszcie podejście się skończyło, a my weszliśmy do wioski Dhikur Pokhari. Wyglądała fajnie i miała kilka dobrze wyglądających miejsc guesthouse’ów, ale nasz cel – Upper Pisang (i związane z nimi widoki na Annapurnę) był zbyt blisko, by zmienić plan. Zwłaszcza, że dzieliła nas od niego tylko godzina marszu. Nie była to łatwa godzina – ostatnie kilkaset metrów pokonaliśmy w żółwim tempie ponownie gnębieni wysokością i zmęczeniem. Kiedy dotarliśmy do Upper Pisang oparliśmy się pokusie (ogromnej!), aby zatrzymać się w pierwszym hotelu we wsi. Wiedzieliśmy, że im wyżej podejdziemy, tym lepsze będą widoki.

Do Upper Pisang dotarliśmy dobrze po piątej. Kiedy wchodziliśmy do wioski słońce już schowało się za horyzont, a wszystko wokół nas zaczynało powoli rozpływać się w przedwieczornej szarości. Dodało to klimatu wiosce, która była pierwszą (z kilku na szlaku) wyróżniającą się – jak dla mnie – mega średniowiecznym feelingiem. Kamienne domki, powiewające na wietrze flagi, wąskie uliczki, przechadzające się po nich krowy i walające się gdzie nie gdzie siano – można było się poczuć jak w wiekach średnich albo grze komputerowej z dobrze dopracowaną grafiką. Przed kolacją chcieliśmy jeszcze skoczyć na dach i zobaczyć masyw Annapurny w świetle zachodzącego słońca, ale zanim się zorientowaliśmy, nastały już głębokie ciemności. Góry musiały zaczekać do poranka.

Dzień 4. Upper Pisang – Ghyaru – Ngawal – Braga

Eh, co to był za poranek. Wiedzieliśmy, że widok o wschodzie słońca jest świetny, więc nastawiliśmy budzik na 5:45 i chwilę po szóstej zameldowaliśmy się na balkono-dachu naszego guesthousa. Zdążyliśmy zrobić jedno zdjęcie, zanim góra zaczęła się poruszać. Z masywu Annapurny, który był jakieś 3-4 kilometry przed nami, zeszła ogromna lawina. Masy śniegu toczyły i toczyły się w dół, wzbijając ogromną chmurę białego puchu. Patrzyliśmy jak zaczarowani. Było to jak widziana na filmie w kinie ogromna eksplozja – tylko, że biała i trwała nieporównywalnie dłużej. Po chwili nie było już widać mas spadającego śniegu tylko wielką białą chmurę, która sunęła w naszym kierunku. Po kilku minutach śnieżny tuman dotarł do naszej wioski i lekko przyprószyła nas mokrym śniegiem. Eh, co za poranek… Był to jeden z wyjątkowych momentów w Himalajach i cieszyliśmy się nim jak dzieci.

W drogę ruszyliśmy godzinę później. Z Pisang do Manang – zaplanowanego na ten dzień finishu (do którego finalnie nie dotarliśmy) wiodą dwie drogi – dolna i górna. Dolna – szybsza, łatwiejsza, pozbawiona przewyższeń, ale niezbyt malownicza; górna – przeciwieństwo tej pierwszej. Wiadomo – poszliśmy górną… Przez pierwsze kilometry szlak trawersował po zboczu, nie było przewyższeń, więc szło się wyjątkowo przyjemnie. Zwłaszcza, że poranek był słoneczny i rześki. W pewnym momencie przeszliśmy obok długiego muru z mani i młynkami, za którym rozpoczęło się podejście pod wioskę Ghyaru. Było długie, strome i męczące. Słońce zaczęło już konkretnie palić, co w połączeniu z wysokością (wchodziliśmy na prawie 3700 m.n.p.m.) nie ułatwiało zadania. Jednak wysiłek został nagrodzony po wielokroć. Przy wejściu do wioski znajdował się punkt widokowy z fenomenalną ekspozycją na masyw Annapurny. Klimat tego miejsca stworzyły również typowo nepalskie atrybuty – powiewające flagi modlitewne i niewielka świątynia. Widok był niesamowity. Chyba po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z ogromu i dostojności Annapurny. Byliśmy w końcu już tak wysoko, a ona wznosiła się kilka tysięcy metrów ponad nami.

Na punkcie widokowym spędziliśmy prawie godzinę. Kiedy do niego dotarliśmy, była chyba godzina szczytu, bo i na szlaku, i w wiosce było mnóstwo turystów. Na szczęście zdecydowana większość z nich po krótkim odpoczynku i zrobieniu zdjęć ruszała dalej, a my mieliśmy Annapurnę tylko dla siebie. Był to już drugi tego dnia moment, który mocno zarysował się w kolekcji najpiękniejszych podróżniczych przeżyć.

Pozostała część dnia upłynęła względnie spokojnie, nie licząc jednego poważnego kryzysu (oczywiście mojego…), który został zażegnany kombinacją farmakologii, dużej ilości płynów oraz drożdżówką z cynamonem, którą kupiliśmy w małej kawiarence znajdującej się na szlaku pośród kompletnie niczego.

Na trasie mieliśmy jeszcze jedną klimatyczną wioskę – Ngawal, która charakterem nieco przypominała Upper Pisang. W Ngawal było co najmniej kilka dobrze wyglądających miejsc na lunch, jednak wysokość kompletnie pozbawiła nas apetytu. Za wioską lekko zboczyliśmy z wyznaczonego szlaku (podążając za ekipą, która miała przewodnika), skracając i ułatwiając sobie trasę. Późnym popołudniem dotarliśmy do Bragi – wioski położonej jakieś dwa kilometry przed Manang (do którego planowaliśmy dotrzeć). Zorientowaliśmy się, że jest dużo korzystniej położna względem naszego celu na kolejny dzień i zdecydowaliśmy się w niej zanocować. Wybór – podobnie jak w niektórych poprzednich dniach, padł na pierwszy hotel przy wejściu do wsi.