Dzień 5. Braga – Ice Lake – Manang

Z perspektywy czasu (tzn. kolejnego dnia) zastanawiam się, jak to możliwe, że doszliśmy do Lodowego Jeziora. Droga wprawdzie krótka – nieco ponad sześć kilometrów, ale w pionie do pokonania ponad 1200 metrów. I nie byłoby w tym nic dramatycznego, gdyby nie fakt, że cel leżał na wysokości ponad 4600 m.n.p.m., nam brakowało aklimatyzacji, byliśmy zmęczeni poprzednimi, dość intensywnymi dniami, a Mariusz zdecydował, że idziemy z całym dobytkiem (akurat wycieczka do Ice Lake jest jednodniowym skokiem w bok z pętli, którą można zrobić ‘na lekko’).

Pierwsze kilkaset metrów trasy wiodło wąskimi uliczkami klimatycznej, ‘średniowiecznej’ zabudowy wioski Braga. Początkowo szło się świetnie. Potem z każdym metrem pokonywanym w górę w powietrzu było coraz mniej tlenu, i coraz trudniej było mi zmuszać nogi do marszu. Mniej więcej połowa podejścia w moim wykonaniu była walką z kryzysem, niemocą i brakiem oddechu. Generalnie wyprzedzali mnie wszyscy (łącznie z wycieczką niemieckich emerytów), choć trzeba przyznać, że owi wszyscy szli ‘na lekko’.

W mniej więcej 2/3 ich trasy zrobiliśmy przerwę w niewielkiej kawiarence (która znów znajdowała się pośród niczego – Nepalczycy są mistrzami w stawianiu knajpek na pustkowiu), na której umieszczono pokrzepiający szyld mówiący, że do jeziora już tylko półtora godziny drogi. Było to bardzo długie półtorej godziny, ale w końcu udało się dotrzeć do celu. Samo jezioro było dość typowym górskim oczkiem, ale widoki na Annapurnę były fenomenalne. Absolutnie warte cierpienia po drodze. Najfajniejsze było to, że schodząc, mieliśmy olbrzymi masyw Annapurny cały czas przed sobą i mogliśmy się napawać jej widokiem. Jak dla mnie – euforia na maksa.

Ze szlaku zeszliśmy do Bragi i ruszyliśmy w kierunku Manang – dużej wioski, w której chcieliśmy nocować. Dzieliły nas od niej tylko dwa kilometry, ale byliśmy już koszmarnie zmęczeni. W Manang zatrzymaliśmy się w hotelu North Pole, który miał zaskakująco ciepłe pokoje (jak na warunki nepalskie) i rozpaloną do czerwoności kozę w pokoju jadalnym. Gdy wieczorem okazało się, że prysznic jest naprawdę gorący (jak dotąd we wszystkich innych miejscach hot shower oznaczało prysznic lekko ciepły…), to stwierdziliśmy, że następnego dnia nigdzie nie idziemy i odpoczywamy.

Dzień 6. Manang

Po pięciu intensywnych dniach doczekaliśmy się wreszcie dnia wolnego. Nie spędziliśmy go jednak zupełnie bezczynnie. Po śniadaniu poszliśmy na spacer nad znajdujące się nieopodal wioski jeziorko Gangapurna, położone poniżej szczytu o tej samej nazwie. Zdecydowaliśmy się je obejść i pójść wzdłuż strumienia, który spływał do niego z gór. Po kilkudziesięciu minutach spaceru zobaczyliśmy schodzący ze szczytu Gangapurny pokaźnej wielkości lodowiec. W drodze powrotnej udało nam się dostrzec dwa stada bharali zwanych też himalajskimi niebieskimi owcami (lub fachowo nahurami górskimi), które wspinały się po stromym zboczu doliny. Tuż przy Manang wymijaliśmy przechadzające się w okolicy jaki. Po powrocie do wioski poszliśmy do piekarni (tak, w Nepalu na ponad trzech tysiącach metrów są piekarnie 🙂 ) i zjedliśmy pyszne, świeżutkie drożdżówki z jabłkiem i cynamonem. Do końca dnia skoncentrowaliśmy się na odpoczynku przed trudami kolejnych dni i nieuchronnie zbliżającymi się wysokościami.

Dzień 7. Manang – Tilicho Base Camp

Z Manang ruszyliśmy wcześnie z zamierzeniem, że nie będziemy się spieszyć. Tuż za wioską szlak się rozwidlał – my skręciliśmy w lewo w kierunku jeziora Tilicho, a główny szlak ‘wokół Annapurny’ wiódł w prawo. Na szlaku było całkiem sporo ludzi, spośród których – jak na razie wyjątkowo – najliczniejszą grupą byli Rosjanie. Szliśmy spokojnie mijając kolejne wioski – Khangsar, Shreekharaka i Upper Shreekharka. Szlak wiódł prawie cały czas w górę, ale po dniu odpoczynku, dawaliśmy radę. Poza tym widoki znów były super – za nami rozpościerała się dolina, którą wędrowaliśmy przez ostatnie dni, przed nami była zaś Wielka Bariera – ogromy, ośnieżony grzbiet łączący trzy siedmiotysięczniki. Nazwę tej formacji górskiej nadał Maurice Herzog – francuski himalaista (i później polityk), który jako pierwszy człowiek zdobył ośmiotysięcznik (Annapurnę I) i intensywnie eksplorował ten rejon nepalskich gór.

Jakieś trzy kilometry przed Tilicho Base Camp zrobiło się zadziwiająco tłoczno – pojawiło się też wyjątkowo dużo wędrujących lokalesów, których jak dotąd nie widzieliśmy nigdzie na szlaku. Niestety, wraz z nepalskimi turystami pojawiło się dużo śmieci 🙁 . Szlak wkroczył w obszar osuwisk ziemnych i zrobił się niezbyt przyjemny. Ścieżka byłą wąska, sypka i często zapiaszczona. Wymijanie ludzi idących z naprzeciwka zrobiło się lekko problematyczne, ale w gruncie rzeczy droga była, jak na panujące warunki, dość dobrze zabezpieczona. Jakiś kilometr od celu spotkaliśmy ekipę z Polski, która powiedziała nam, że Base Camp jest ekstremalnie zatłoczony, jest problem z miejscami noclegowymi i poprzedniej nocy ludzie spali na podłogach. Zelektryzował nas ten komunikat i ostatni kilometr przebyliśmy na szóstym biegu, wyprzedzając po drodze przynajmniej dwadzieścia osób. W żadnym z trzech hoteli nie było wolnych pokoi, ale kiedy pogodziliśmy się z myślą spędzenia nocy w dormitorium, okazało się, że ktoś właśnie zwolnił pokój, który szczęśliwie trafił się nam. Tłok na szlaku i w Base Campie podobno był związany z końcem nepalskiego festiwalu Diwali.

Resztę dnia spędziliśmy na rozgrzewaniu się herbatą i kilkoma zupami oraz dyskusjami z belgijsko-hiszpańsko-chilijsko-holendersko ekipą, która zebrała się przy naszym stole. Kiedy tylko zaszło słońce, na zewnątrz zrobiło się ekstremalnie zimno, a w kranach zamarzła woda. Poszliśmy spać około ósmej ubrani (tzn. ja) we wszystko, co mieliśmy i zakutani w śpiwory i koce. Mimo mrozu na zewnątrz, w naszym mikroskopijnym pokoju temperatura utrzymała się powyżej zera i w nocy było nam ciepło.

Dzień 8. Tilicho Base Camp – Tilicho Tal – Shreekharka

Plan na ten dzień był otwarty. Jeśli wystarczyłoby nam sił, mieliśmy iść nad jezioro, wrócić do Base Campu, spakować się i zejść niżej. Jeśli zdarzyłby się kryzys – po powrocie z jeziora mieliśmy zostać na kolejną noc w dotychczasowej miejscówce.

Wędrówkę zaczęliśmy kwadrans po szóstej, podziwiając pierwsze promienie słońca oświetlające pobliskie góry. Przejście 5 kilometrów i 900 metrów w pionie zajęło nam 3 godziny – całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że nasz cel znajdował się na wysokości prawie 5000 m.n.p.m. i brak tlenu w powietrzu był wyraźnie odczuwalny.

Jezioro Tilicho zrobiło na nas duże wrażenie. Żeby uciec od tłumów, odeszliśmy od głównego punktu widokowego na wzgórze znajdujące się na kilkaset metrów na północ. Tam nie było nikogo, a my zrobiliśmy sobie piknik i wygrzewaliśmy się na słońcu. Jak się okazało, nawet na pięciu tysiącach może być przyjemnie ciepło. Schodząc znad jeziora, poszliśmy też w kierunku drugiej jego strony, gdzie do tafli wody schodził lodowiec.

Mimo poczucia zmęczenia podczas pobytu nad jeziorem, kiedy doszliśmy do Base Campu, zdecydowaliśmy się iść dalej. Było jeszcze względnie wcześnie, a w nas po zjedzeniu zupy wstąpiło nowo życie. Zejście z Base Campu zajęło nam dwie godziny. Niby nie dużo, ale były to naprawdę ciężkie godziny (dla mnie of course – Mariusz jak zwykle był w życiowej formie). Miałam wrażenie, że ciągle jest pod górę, dodatkowo po całym dniu wędrówki przejście przez osuwiska było dla mnie mocno stresujące. Do celu – Shreekharki dotarliśmy około 16tej. We wiosce przywitała nas informacja, że w żadnym z dwóch hoteli nie ma wolnych pokoi. Zajęliśmy miejsce w dormitorium, ale na szczęście okazało się, że znajomy naszego znajomego miał na tę noc rezerwację, a sam zdecydował się zostać na górze. Noc więc znów spędziliśmy we względnym komforcie własnych czterech ścian. Tego dnia chyba po raz pierwszy poczuliśmy zakumulowane zmęczenie ostatnich dni. Zaczęło mnie też irytować to, że jak tylko człowiek przestawał iść, to właściwie od razu robiło się zimno. Pocieszałam się jednak myślą, że jak dobrze pójdzie to za dwa dni będziemy po drugiej stronie przełęczy Thorung La – punktu kulminacyjnego ‘Annapurna Circuit’, gdzie powinno już być zdecydowanie cieplej.

Dzień 9. Shreekharka – Yak Kharha – Thorung Phedi

Wędrówkę rozpoczęliśmy chwilę przed siódmą. Dla mnie dzień rozpoczął się od kryzysu – szło mi się źle; mimo dobrze przespanej nocy, czułam się ekstremalnie zmęczona i dodatkowo żołądek odmawiał posłuszeństwa. Tuż za Shreekharhą odbiliśmy na sezonową drogę w kierunku wioski Yak Kharka (co po nepalsku oznacza pastwiska jaków – rzeczywiście futrzaste bestie towarzyszyły nam w tej części szlaku) i przeszliśmy przez opuszczoną osadę Upper Khangsar, która robiła trochę tajemnicze, a trochę straszne wrażenie. Tuż za osadą minęliśmy stada ‘niebieskich owiec’, a nisko nad naszymi głowami zaczęły latać orły. Kryzys minął i kolejne kilometry poszły gładko. Do Yak Kharki, która okazała się wyjątkowo przyjemną wioską, dotarliśmy przed południem i zadowoleni z progresu, zrobiliśmy przerwę na herbatę, placek jabłkowy (wersja nepalska tego dania przypomina duży pieróg wypełniony jabłkiem i cynamonem) i wi-fi (w końcu wysłanie What’sAppa do Mamy to rzecz święta 😉 ).

Dalsza droga przebiegła dość sprawnie, choć ostatni odcinek przed Thorung Phedi przeszliśmy już bardziej siłą umysłu niż mięśni. Po drodze mieliśmy obawy, czy na miejscu będą wolne pokoje, ale kiedy dotarliśmy do celu około w pół do trzeciej na szczęście nie było z tym problemu. Throung Phedi jest na wysokości 4500 m.n.p.m. i kiedy tam dotarliśmy, mimo wczesnej pory, było już bardzo zimno. Pierwszy raz spotkaliśmy się z sytuacją, że woda zaczęła zamarzać na długo przed zachodem słońca.

Popołudnie znów spędziliśmy na piciu herbaty, jedzeniu zupy i ogrzewaniu się w cieple kozy. Snuliśmy też plany na kolejny dzień (i – w moim przypadku – motywujące wizualizacje 😉), czyli przeprawę przez przełęcz Thorung La – najcięższy moment treku wokół Annapurny.