Jak tylko przyjechaliśmy do Parku Narodowego Chitwan, a dokładniej do wioski Sauraha położonej na jego obrzeżach, to zaczęliśmy żałować. Głównie tego, że nie przyjechaliśmy tu wcześniej, zamiast siedzieć tyle w, bądź co bądź, dość turystycznej i mało klimatycznej Pokharze. Z wysokich gór przenieśliśmy się do serca nepalskiej dżungli (choć masyw Manaslu cały czas wisiał nad horyzontem). Było to odczuwalne – było cieplej (choć nie upalnie), zrobiło się soczyście zielono, a i w przydomowych ogródkach zamiast jaków można było dostrzec… słonie.
Kolejnym pozytywnym elementem okazał się nasz hotel. Znajdował się tuż nad rzeką, a z pokoju oprócz płynącej wody widzieliśmy oddaloną o kilkaset metrów dżunglę. Taras hotelowej restauracji był jednocześnie świetnym punktem obserwacyjnym zachodu słońca, który w Chitwan oferował zupełnie nową jakość.
Ale przecież nie przyjechaliśmy do Chitwan, żeby popijać drinki na hotelowym tarasie… Tylko, żeby eksplorować dżunglę i, jeśli szczęście pozwoli, zobaczyć egzotyczne zwierzaki. A tych w Chitwan nie brakuje – nosorożce, tygrysy, dzikie słonie, krokodyle, wargacze…
Chitwan, czyli dosłownie ‘serce dżungli’, to jedno z najlepszych miejsc w Azji do obserwacji dzikich zwierząt. Jego ochroną zajmuje się wojsko, a do patrolowania terenu często używa się słoni, co jest skuteczną metodą walki z kłusownikami. Tak jednak nie było zawsze – w latach 1996-2006, czyli w okresie wojny domowej rządu z Maoistami, park stracił sporo zwierząt, ponieważ armia zajęta była walką z rebeliantami. W ostatniej dekadzie zwierzęta miały na szczęście dobre warunki rozwojowe i liczba osobników zagrożonych gatunków systematycznie się zwiększała (aktualnie w Chitwan jest ponad 600 nosorożców i ponad 200 tygrysów). Tegoroczne powodzie podczas pory monsunowej zebrały wprawdzie żniwo (sporo jeleni się utopiło, a kilka nosorożców przewędrowało do Indii), ale obyło się bez dotkliwych strat.
W Chitwan zdecydowaliśmy się na całodniowy trekking połączony ze spływem canoe. Rano poznaliśmy Rumiegio i Ramisa – naszych przewodników na ten dzień. Ich zadaniem było nie tylko opowiadanie nam o dżungli i jej mieszkańcach oraz pomaganie w wypatrywaniu zwierząt, ale również, a może przede wszystkim, ochrona (czy może próba ochrony 😉 ) przed niebezpiecznymi zwierzakami. Co prawda oboje byli dość drobnymi Nepalczykami, ale mieli pokaźne, bambusowe kostury… Nasza grupa była kameralna, bo składała się tylko z nas i przewodników. Zależało nam na takiej konfiguracji – mniejsze grupy są cichsze, co pomaga przy tropieniu i wypatrywaniu zwierząt.
Wycieczkę zaczęliśmy od spływu canoe. Zawsze wydało mi się, że canoe to taki lekko old-schoolowy kajak. Nad rzeką czekało na nas jednak długie, wydrążone w pniu czółno, które spokojnie bez żadnych modyfikacji mogłoby stanowić rekwizyt w sequelu Apocalypto albo Indiany Jones’a. Spływaliśmy dobre dwie godziny, po drodze oglądając lokalną faunę i florę. W rzece Rapti i na jej brzegach dostrzegliśmy całkiem sporo krokodyli i nauczyliśmy się rozróżniać dwa gatunki występujące w Chitwan (ten z długim nosem, który jest spoko, bo żywi się rybami i ten drugi, który zżera wszystko i do tego zdarza mu się polować na lądzie). Poza tym towarzyszyło nam całe mnóstwo ptaków (m.in. syberyjskie kaczki, które do Nepalu przylatują na zimę, bociany, zimorodki i wiele innych, których nazw nie byliśmy w stanie zapamiętać), a na brzegu dostrzegliśmy makaki i nepalskie jelenie. Przede wszystkim jednak spływ był świetnym relaksem…
Po wyjściu z canoe Rumi i Ramis zaczęli wprowadzać nas w świat dżungli, a my zasypaliśmy ich gradem pytań. Jednym z pierwszych było ‘Czy zdarzają się wypadki z udziałem turystów?’. Szczerze mówiąc, liczyłam, że w odpowiedzi padnie ‘rzadko’, ‘prawie nigdy’ lub ‘incydentalnie’, ale zamiast tego usłyszeliśmy tylko ‘all the timeee…’. Za to na pytanie ‘A co jak spotkamy tygrysa?’ padło jakże pokrzepiające ‘tiger no problem…’. Aha, no to w takim razie mamy luz.
Zanim jednak weszliśmy w gąszcz wysokich traw, otrzymaliśmy kilka wskazówek na wypadek spotkania z jakimś lekko podnerwionym dzikim zwierzęciem. Przykładowo, w razie sytuacji kryzysowej z udziałem nosorożca mieliśmy 1. Uciekać na drzewo 2. Schować się za drzewo i je okrążać (gdyby nie dało się na nie wspiąć) lub 3. W otwartym terenie uciekać zygzakiem (nosorożce mają słaby wzrok i są niezbyt zwrotne, ale zdecydowanie szybsze niż człowiek na prostych). Uzbrojeni w tę jakże praktyczną wiedzę ruszyliśmy w gęstwiny dżungli. W Chitwan występują trzy formacje roślinne – szliśmy przez grassland – obszar porośnięty trawą słoniową, która po wyjątkowo obfitym tegorocznym monsunie (i powodzi) osiągnęła naprawdę imponujące rozmiary (dobrze ponad dwa metry).
Przez kilka pierwszych godzin jedynymi zwierzętami, które udało nam się dostrzec, były małpy (hulmany z rodziny koczkodanowatych), skaczące wysoko w koronach drzew. Były zupełnie inne niż makaki, które widzieliśmy wielokrotnie w Azji Południowo-Wschodniej – były większe, miały jaśniejszą sierść i charakterystyczne, czarne twarze.
Wielokrotnie udało nam się za to zaobserwować ślady zwierząt. Najlepiej widoczne były przy wodopojach. Zobaczenie ogromnych, głębokich ‘dziur’ zrobionych przez słonie czy charakterystycznych, ‘kocich’ odcisków łap tygrysa sprawiło, że naprawdę poczuliśmy, że to królestwo zwierząt. Po kilku kilometrach marszu byliśmy w stanie bez problemu stwierdzić czy ślady zostawił nosorożec czy wargacz i czy były świeże, czy też zrobione kilka dni wcześniej. Kolejnym skillem, którego nie dało się nie nauczyć, było rozróżnianie zwierzęcych odchodów. Nie żebyśmy się do tej nauki palili, ale po prostu było tego pełno… 😉 Były też związane z tym tematem ciekawostki. Okazuje się, że nosorożce to zwierzęta o wysokiej kulturze osobistej, i jak już wybiorą sobie miejsce na toaletę, to potem przez jakiś czas się go trzymają (i do tego zapraszają znajomych, żeby też sobie skorzystali 😉 ). Co więcej, przez wiele lat Nepalczycy uznawali odchody nosorożców za lekarstwo. Było to oparte na przekonaniu, że nosorożce zjadają tyle dobroczynnych roślin, że produkty uboczne ich przemiany materii muszą być naszpikowane leczniczymi substancjami. Wysuszone odchody nosorożców zwijano w skręty i palono. Podobno tej praktyki zaniechano kilkadziesiąt lat temu, ale jeśli kiedykolwiek będziecie w Nepalu, to byłabym ostrożna z przyjmowaniem jointów od nieznajomych… 😉
Mijały kolejne kwadranse, podchodziliśmy do kolejnych wodopojów, a nosorożców nigdzie nie było ☹ . Było już dobrze po południu, zrobiło się gorąco, a my byliśmy już zmęczeni i bliscy pogodzenia się z myślą, że tym raz szczęście nas ominęło. Czarne myśli okazały się jednak nie na miejscu, bo w pewnym momencie na twarzy Rumiego zagościł szeroki uśmiech, po którym nastąpił cichy okrzyk ‘We got a rhino’. I rzeczywiście, jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów od nas w głębokiej trawie zobaczyliśmy szary kształt. Wcale nie przypominał zwierzęcia, ale po kilku chwilach zaczął się poruszać. Wolno i majestatycznie. Po kwadransie nosorożec obrócił się na tyle, że dostrzegliśmy zarys głowy i ogromy róg. Wysoka, bujna trawa ograniczała widoczność, ale i tak cieszyliśmy się jak dzieci. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć (na których raczej niewiele widać – głównie trawę 😉 ) i – na ile to było możliwe – eksplorowaliśmy teren w poszukiwaniu dobrego miejsca do obserwacji (Mariusz wszedł na drzewo…).
Po kilkudziesięciu minutach nosorożec schował się za wielką kępą trawy a my w euforii ruszyliśmy dalej. Doszliśmy do kolejnego wodopoju (znów pustki), po czym udaliśmy się do wieży obserwacyjnej. Ulokowaliśmy się na jej najwyższym piętrze i wypatrywaliśmy… W oddali zobaczyliśmy stado słoni – nie były to jednak dzikie okazy, tylko te ‘udomowione’ (to niezbyt pasujące słowo; bardziej adekwatne to, niestety, ‘zniewolone’), które wraz z mahout’ami (swoimi opiekunami, czyli po polsku kornakami) wracały z codziennych obowiązków.
Kiedy przyszliśmy do wieży, była już w niej jedna turystka (z dwoma przewodnikami); po kilku chwilach pojawiła się kolejna, tym razem trzyosobowa grupa (z kolejnym dwoma Nepalczykami). Tak sobie siedzieliśmy, patrząc w dal, gdy nagle usłyszeliśmy z dołu głos Rumiego ‘Rhino alert!’. Wszyscy rzucili się do wypatrywania. Zanim udało nam się dostrzec nosorożce, usłyszeliśmy zdecydowany głos naszego przewodnika – ‘Idziemy zobaczyć z bliska! Let’s go, let’s go’. Chwyciliśmy aparat i plecak, po dwóch sekundach byliśmy na dole i mknęliśmy w kierunku wodopoju.
Refleks naszych przewodników sprawił, że byliśmy na czele ‘pościgu’. Po kilku minutach dotarliśmy do strumienia, wyszliśmy na jego brzeg i zobaczyliśmy nosorożcową mamę z dzieckiem. Maleństwo było całkiem sporych rozmiarów i musiało ważyć dobrych kilkaset kilo… Widok był niesamowity. Chyba żadne z nas nigdy nie było zapalonym animalsem, ale oglądanie zwierząt na wolności, w ich naturalnym środowisku to wspaniałe i w gruncie rzeczy wzruszające przeżycie. Do czasu, aż nie zacznie się dziać coś nieprzewidzianego. Nosorożcątko chyba nas zobaczyło (to znaczy usłyszało lub wyczuło), wyraźnie się zaciekawiło i powoli ruszyło w naszym kierunku… Gdyby podeszło bliżej, nasza obecność mogła by zaniepokoić matkę, a tego zdecydowanie nie chcieliśmy. Kiedy młode ruszyło, przewodnicy zareagowali błyskawicznie. Zaczęli krzyczeć i uderzać kosturami o ziemię. Zrobiło się głośno i trochę strasznie, bo kiedy nosorożce usłyszały hałas, to zaczęły uciekać. Ziemia się zatrzęsła. Przez milisekundę nie wiedzieliśmy czy mamy uciekać czy robić zdjęcia (potem się okazało, że to drugie). Na szczęście nosorożce szybko znalazły się w bezpiecznej odległości od nas. Biegnące kolosy były pięknym widokiem. Po kilku minutach matka z młodym zniknęli w gęstwinie dżungli.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a my zaczęliśmy powrót do wioski, podekscytowani, ale też przekonani, że atrakcje tego dnia już za nami. Znów byliśmy w błędzie. Po kilkunastu minutach marszu wzdłuż rzeki znów w oddali zobaczyliśmy nosorożce – tym razem 3 osobniki – w tym jedno młode. Rumi i Ramis zdecydowali, że podejdziemy bliżej, ale najpierw ‘w razie czego’ przedstawili plan ewakuacji. Gdyby nosorożce zaatakowały, mieliśmy pobiec do rzeki i skoczyć z niedużej skarpy, która stanowiła brzeg. Ale był też haczyk: ‘tylko nie wchodźcie do wody, bo mogą być krokodyle’. Nie ma co – przekaz bhp musi być mocny, żeby był skuteczny…
Do nosorożców udało się podejść, ale nie na długo – po kilkudziesięciu sekundach zaczęły sprawiać wrażenie, że wyczuły naszą obecność, więc spokojnie acz zdecydowanie się oddaliliśmy. Eh, co za dzień… Potem kontynuowaliśmy powrót do Saurahy, a jedynymi zwierzętami na naszej drodze były dzikie kurczaki i równie dzika świnia 😊 . Do hotelu wróciliśmy pełni ekscytacji i zmęczenia. Obejrzeliśmy kolejny fenomenalny zachód słońca, uzupełniliśmy kalorie i poszliśmy spać.
Kolejnego dnia postanowiliśmy zrealizować program nieco bardziej relaksowy. Wczesnym rankiem poszliśmy na spacer do centrum hodowli słoni. Co do zasady, nie przepadamy za oglądaniem zwierząt w niewoli. Wiedzieliśmy jednak, że słonie większość dnia spędzają w dżungli, więc pomyśleliśmy, że może również podczas pobytu w centrum traktuje się je z szacunkiem. Srogo się pomyliliśmy. Przyszło nam bowiem zobaczyć kilkanaście słoni – matki i młode, unieruchomionych łańcuchem, którego długości powstydziłby się właściciel niejednego podwórkowego burka. Był to widok głęboko zasmucający. Szybko uciekliśmy.
Jeszcze przed południem dotarliśmy nad rzekę, aby zobaczyć kąpiel słoni. Czytaliśmy, że właściciele zwierząt, na których turyści jeżdżą podczas safari, w ramach przerwy ‘od pracy’ i relaksu przyprowadzają je właśnie nad rzekę. Pomysł szlachetny, tylko wykonanie… no właśnie – raczej wątpliwe…
Odnieśliśmy wrażenie, że to rozrywka dla turystów, a nie dla słoni. Mimo że w Chitwan pracuje kilkadziesiąt tych zwierząt, nad rzekę przyprowadzono tylko dwa. W dodatku całe przedsięwzięcie zostało skomercjalizowane. Można bowiem, za odpowiednią opłatą, dołączyć do kąpieli – delikwent wsiada się na grzbiet słonia, który polewa go wodą nabraną do trąby. Ale żeby to się stało, mahout ciągnie słonia za ucho i wymachuje ostrym, metalowym prętem. Żenada. Choć trzeba przyznać, że w momentach ‘wolnych od turystów’ widok był niesamowity – słonie, choć ogromne i majestatyczne, taplały się w błocku i polewały wodą niczym kilkuletnie berbecie na plaży.
Po wrażeniach poranka nadszedł czas na wyczekiwany chill-out. Kawa, piwko, ciacho, leżak, książka… I to wszystko na tarasie z widokiem na rzekę i dżunglę.
Wizyta w Chitwan i spotkanie z dzikimi zwierzętami w ich naturalnym środowisku były czymś niesamowitym. Wyjechaliśmy ze sporym niedosytem – w końcu nie widzieliśmy tygrysów, dzikich słoni i wargaczy… Chitwan opuszczaliśmy z mocnym postanowieniem powrotu – o innej porze roku (aby wysokie trawy nie utrudniały widoczności) i z większym zapasem czasu (aby móc przez kilka dni wędrować przez dżunglę). Wizyta w nepalskiej dżungli zapaliła też, a może podsyciła, inne marzenie – posmakowania safari na czarnym lądzie…
Comments are closed.