Tak to w życiu jest, że każda bajka kiedyś się kończy. Nasza zakończyła się tuż przed Bożym Narodzeniem. Wylądowaliśmy na gdańskim lotnisku z  postanowieniem, że tym razem to już naprawdę koniec… W podróży spędziliśmy 14 wspaniałych, niezapomnianych miesięcy. Zobaczyliśmy miejsca, o których nam się nie śniło, przeżyliśmy mnóstwo pięknych emocji, spotkaliśmy wielu ludzi, ale też lepiej poznaliśmy siebie. Wyszliśmy poza schemat, co przez długi czas wydawało się nierealne.

Spełniliśmy wielkie marzenie. To fantastyczne uczucie, ale ma też swoją ciemną stronę, bo teraz musimy stawić czoła pustce, która po nim pozostała. I wymyślić kolejną fantazję, bo jak żyć bez marzeń?

Prowadzenie bloga było przygodą samą w sobie, ale też dużym wyzwaniem. Na początku nie doceniliśmy tego, jak dużo czasu zajmuje napisanie nawet krótkiego tekstu, w którym, oprócz względnie sensownej treści, pod kontrolą byłaby ortografia i interpunkcja (choć to i tak nie jest dla nas stuprocentowo osiągalne). Poza tym, nawet pisząc o rzeczach błahych, niemoc twórcza (oraz zwykłe lenistwo) bywa poważną przeciwnością 😉 . Zaskakująco czasochłonna była również prozaiczna – wydawałoby się – kwestia wyboru zdjęć.

Dlatego dziękujemy wszystkim, którzy śledzili nasze poczynania na blogu. Mamy nadzieję, że dostarczyliśmy Wam choć trochę emocji i rozrywki, przybliżając to, czego mieliśmy okazję doświadczyć.

Podróż się skończyła, a my mamy potrzebę podsumowania. Blogowo-emocjonalnego zamknięcia, klamry, która uporządkuje myśli. Czego się nauczyliśmy? Co zaobserwowaliśmy? Jakie mamy przemyślenia? Poniżej kilka luźnych myśli, które wciąż odbijają się echem w naszych głowach.

Czternaście miesięcy w podróży to wcale nie jest dużo…

Często spotykaliśmy się ze stwierdzeniem ‘Czternaście miesięcy? To już wszystko widzieliście, i gdzie teraz będziecie jeździć…?’ Yyy… Niezupełnie. Byliśmy wprawdzie w ponad dwudziestu krajach, ale w większości z nich zobaczyliśmy tylko część tego, co byśmy chcieli. Moglibyśmy jeszcze przynajmniej przez rok odwiedzać te same państwa i cały czas byłoby, co oglądać… A przecież w tak wielu miejscach nie byliśmy – odpuściliśmy Amerykę Północną i Środkową, wybiórczo zwiedziliśmy Azję, a Afrykę ledwie liznęliśmy. I wciąż są przecież tysiące miejsc w Europie, do których nie dotarliśmy…

Czternaście miesięcy to wcale nie tak długo również dlatego, że przez pewną cześć czasu, robiliśmy sobie wolne od podróży – czytaliśmy, piliśmy kawę, pisaliśmy bloga, oglądaliśmy youtube’a albo planowaliśmy dalsze etapy wyprawy (co jest ekstremalnie czasochłonne… ).

W plecaku mieści się absolutnie wszystko, co jest potrzebne do życia. A i znacznie więcej.

Przed wyjazdem wydawało nam się, że wymiary naszych plecaków to ograniczenie. Okazało się, że powściągliwość w posiadaniu zazwyczaj (a może zawsze?) daje wolność. W domu mam pełną szafę butów – w podróż pojechały ze mną dwie pary – te najwygodniejsze. Czy może być piękniej? Znacie ten stereotyp poważny problem, kiedy kobieta otwiera pękającą w szwach szafę, i stwierdza, że nie ma się w co ubrać. Przez ostatnie 14 miesięcy mnie on nie dotyczył (no chyba, że od dłuższego czasu nie trafialiśmy na pralnię 😉 ) – wszystko do wszystkiego pasowało, a nawet jak nie pasowało, to też pasowało. Gdybyśmy jeszcze raz mieli pojechać w długą podróż, a nie zdecydowalibyśmy się na zabranie sprzętu campingowego, to pewnie do samolotu spakowalibyśmy się w bagaż podręczny. I pewnie jeszcze zostałoby trochę miejsca na kanapki…

Świat jest bezpieczny, a ludzie dobrzy. Choć zawsze warto trochę poczytać.

Muszę coś wyznać… Tuż przed wyjazdem złapał mnie stres. W zasadzie psychicznie byłam przygotowana, że podczas rocznej podróży – statystycznie rzecz biorąc – coś ‘niedobrego’ musi się nam przydarzyć. Byliśmy na to przygotowani – ubezpieczenia, ‘strategia’ z przechowywaniem pieniędzy, dodatkowe telefony, dobrze wyposażona apteczka itp. Prosiłam jednak opatrzność, aby w pierwszym tygodniu nas nie okradli. Wydawało mi się, że jak tylko wyjedziemy z Europy, to trafimy… no właśnie teraz już sama nie wiem gdzie…

Rzeczywistość okazała się dla nas łaskawa. Okradzeni zostaliśmy tylko raz – przez małpę, która zrabowała banana, więc można powiedzieć, że niska szkodliwość społeczna czynu… Nie mieliśmy też ani jednej sytuacji, w której czulibyśmy się w jakikolwiek sposób zagrożeni. Ale… No właśnie zawsze jest ale… Zdrowy rozsądek to potężna siła. Nie chodziliśmy nocami po barach, pilnowaliśmy bagaży, staraliśmy nie przyjeżdżać do nowych miejsc w środku nocy i zawsze, ale to zawsze czytaliśmy. Jakie są zagrożenia, jak oszukuje się turystów, na co uważać, gdzie nie chodzić itp.

Ale jednak jakieś niebezpieczeństwa są…

Niejednokrotnie stwierdzaliśmy, że ruch uliczny jest największym zagrożeniem w podróży. W wielu krajach mniej rozwiniętych prawo dżungli dyktuje to, jak się jeździ, a prawa pieszego nie istnieją. Uczestnicząc w ruchu drogowym na przykład w Azji Południowo-Wschodniej, trzeba wykazać się zwinnością ważki i szybkością geparda. Albo przynajmniej być jak Tommy Lee Jones w ściganym.

Podczas pobytu w Jakaracie musieliśmy przejść przez jedną z głównych ulic – sześć pasów ruchu w każdą stronę i pas ‘zieleni’ (czyli ściek) pośrodku. Znaleźliśmy przejście dla pieszych, nacisnęliśmy guzik i zaczekaliśmy na zielone światło. Kiedy dla samochodów zapaliło się czerwone, nie zatrzymał się żaden pojazd… Ani nawet jeden skuter… Jak żyć?

W Kambodży, jadąc rowerami z Siem Reap do Angkor Wat, musieliśmy przejechać przez skrzyżowanie równorzędne bez sygnalizacji świetlnej. Reguła prawej ręki? Gdzie tam… Obowiązywała zasada ‘wszyscy razem, w jednym tempie’…

W Kirgistanie normalką było, że po nieoświetlonych drogach po zmroku chodziło bydło. A w Australii podobno bez porównania więcej ludzi umiera na skutek zderzeń z kangurami i krowami niż przez interakcje z ‘niebezpiecznymi’ zwierzętami.

Mamy szczęście. I trzeba to doceniać.

Nie trzeba jechać w podróż dookoła świata, żeby wiedzieć, że są kraje bogatsze niż Polska, w których ogółowi społeczeństwa żyje się dostatniej, łatwiej, lepiej. Ale tych krajów jest kilka, może kilkanaście. My musieliśmy wyjechać, żeby tak naprawdę docenić, jak ogromne możliwości daje bycie Polakiem i Europejczykiem i że to ogromne szczęście, być częścią najbardziej dostatniej części świata. Jak każdy, biedę widzieliśmy milion razy w gazetach czy telewizji, ale obcowanie z nią w bardziej bezpośrednim wymiarze, było dla nas doświadczeniem otwierającym oczy.

Warto docenić również to, że żyjemy w bardzo bezpiecznym rejonie pod względem geograficznym. Omijają nas trzęsienia ziemi, huragany, tsunami, lawiny i inne pogodowe anomalie. A nawet jeśli się przytrafiają, jako społeczeństwo jesteśmy w stanie uporać się ze stratami. Dobrze pamiętamy zeszłoroczną wizytę w nowozelandzkim Christchurch, które po trzęsieniach ziemi w 2011, ciągle było (i nadal jest) w odbudowie. Wiele centralnych rejonów miasta było wielkim placem budowy, na wpół zawalona, podparta metalowymi belkami katedra otoczona była wysokim płotem, a jedną z ciekawostek było centrum handlowe Re:Start, znajdujące się w… kontenerach. Obrazy w Nepalu doświadczonego przez trzęsienie ziemi w 2015 były dużo bardziej dramatyczne – całe ulice podparte były belkami, a mnóstwo światowej klasy zabytków zamieniło się w kupy gruzu.

Nigdzie nie jest (nam) tak dobrze, jak w górach.

Przed podróżą niezbyt często jeździliśmy w góry. Wprawdzie co roku byliśmy w Alpach na nartach, ale tak naprawdę wspólnie nigdy nie byliśmy na dłuższym trekkingu i żadne z nas nie chodziło po górach poza Polską. Podczas ostatnich 14 miesięcy gór było sporo – głównie w Ameryce Południowej, Nowej Zelandii, Azji Centralnej i Nepalu – choć, z perspektywy czasu, stwierdzamy, że i tak zdecydowanie za mało.

Zrobiliśmy kilka pięknych kilkudniowych treków, z których – tu nie może być zaskoczenia – najpiękniej wspominamy ten w Himalajach. Do Nepalu na pewno wrócimy (po uprzednim złapaniu super-formy i skompletowaniu trochę lepszego sprzętu), ale tak naprawdę to w ciemno bralibyśmy wyjazd w peruwiańską Białą Kordylierę, ekwadorskie Andy, Tienshan, do Patagonii czy Nowej Zelandii.

Choć równie dobre są pustynie. I pustkowia.

Odkryliśmy, że oprócz gór równie fascynujące są dla nas pustynie. Jest coś wciągającego w pozornej monotonii krajobrazu; w przestrzeni, która hipnotycznie zlewa się z horyzontem. Przed wyjazdem w naszej podświadomości tkwił chyba stereotyp pustyń, jako przestrzeni dość jednorodnej i monotematycznej. W rzeczywistości każda pustynia, którą wiedzieliśmy, miała zupełnie inny wygląd, charakter, klimat czy roślinność. Ale przede wszystkim każda miała unikatowy feeling i odrębną historię, bo pustynia to przecież również ludzie, którzy nieodłącznie są z nią związani.

W Australii zdecydowaliśmy się przejechać z południowego na północne wybrzeże. Przez siedem dni mieliśmy jechać przez interior, który praktycznie całkowicie jest tworem pustynio-podobnym (choć technicznie rzecz biorąc, jest to chyba półpustynia). Zanim wyruszyliśmy, obawialiśmy jak, zniesiemy spodziewaną monotonię horyzontu i setki kilometrów prostej jak sznurek drogi. Wydawało nam się, że po tych kilku dniach będziemy mieć dość tego krajobrazu. Rzeczywistość zaskoczyła nas pozytywnie, bo przez australijski czerwony środek moglibyśmy jechać tygodniami.

Ale tak naprawdę w tych rozważaniach słowem-kluczem jest ‘przestrzeń’. Zwykle bardzo odpowiadały nam miejsce, które pozbawione były śladów działalności człowieka, za to dawały poczucie nieograniczonej, nieskończonej przestrzeni. Chyba najbardziej czuliśmy to, jeżdżąc po boliwijskim altiplano czy też po kazaskim i kirgiskim stepie.

Namiot jest fajny, ale… jak nie ma mrozu. I nie pada ;).

Nigdy nie byliśmy typem ‘kempingowiczów’. Co więcej, kiedy po raz pierwszy podczas podróży (w peruwiańskiej Białej Kordylierze, na wysokości dobrze ponad 3000 m.n.p.m.) rozbijaliśmy nasz mały szary domek, Mariusz wyznał, że będzie to jego pierwsza w życiu noc spędzona w namiocie.

Sprzęt kempingowy wzięliśmy z myślą o dalekich górskich wędrówkach, ale też trochę ‘na wszelki wypadek’. W praktyce, nie używaliśmy go zbyt często, ale okazje, kiedy w nim spaliśmy mocno zapadły nam w pamięć. Bo albo było straszliwie zimno (ach te przymrozki w górach w Peru i kazaskim Kanionie Szaryńskim), albo próbowało nas zwiać (miedzy dwoma lodowcami u stóp argentyńskiego Tronadora), albo trafił się cyklon i ulewa (jak podczas treku w nowozelandzkim ‘Mordorze’), albo w środku nocy wokół namiotu chodziło stado krów (bardziej traumatyczne niż się wydaje). Zdecydowanie najgorszą z tych niedogodności byłą temperatura spadająca poniżej zera…

Z kronikarskiego obowiązku należy też jednak napomknąć, że zdarzały nam się również świetne noclegi w namiocie. Chyba najbardziej utkwił nam w pamięci ten w dolinie Chacabuco – jednym z ulubionych miejsc w Patagonii, kiedy o (słonecznym!) poranku wokół naszego namiotu pasły się guanaco, czyli patagońskie sarenki.

Żyję podróżuję, aby jeść.

Twierdzenie, że żyje się po to, aby jeść, nigdy nie było nam bliskie. Ale temu, że można podróżować po to, aby jeść, już nie zaprzeczamy. Bo jedzenie, to absolutnie nieodłączna część podróżowania. I im ‘dalej’ byliśmy w podróży, tym bardziej stawało się to dla nas ważne. W końcowej fazie, kiedy mieliśmy wjechać do nowego kraju, zaczynałam ‘research’ nie od tego, co należy zwiedzić, tylko od tego, co warto zjeść…

A warto zjeść naprawdę wiele… 😉 W zasadzie prawie każdy kraj miał swoje wyjątkowe frykasy. Gdybyśmy chcieli generalizować, to zdecydowanie najlepszym regionem do jedzenie była dla nas Azja Południowo-Wschodnia (z Tajlandią na czele), a najmniej atrakcyjnym Ameryka Południowa (choć były tam wyjątki w postaci świetnej kuchni peruwiańskiej i of korz argentyńskich steków). Do gustu przypadły nam też nepalskie pierożki momo oraz kilka klasyków kuchni centralno-azjatyckiej. A do tej uczy najchętniej wypilibyśmy kieliszek wspaniałego nowozelandzkiego wina, do którego mamy ogromny sentyment.

Poland? Lewandowski. Warsaw? Mazowiecka.

Kiedy mówiliśmy lokalesom skąd jesteśmy, zwykle nasi rozmówcy starali się znaleźć jakieś skojarzenie z Polską. Te skojarzenia były najróżniejsze. W katolickiej Ameryce Południowej najczęściej wymienianą postacią był papież; w wielu innych miejscach najbardziej rozpoznawalnym Polakiem był Lech Wałęsa. Co chyba dość oczywiste, dobrze kojarzony jest Robert Lewandowski ;), ale też Milik, Błaszczykowski, Boniek, Lato (i… co dość zaskakujące Lukas Podolski). Najbardziej nietypowe skojarzenia? Ulica Mazowiecka, kiedy powiedzieliśmy, że mieszkamy w Warszawie (czyli ta, na której znajdują się modne warszawskie kluby), polonez Ogińskiego i… Janek z ‘Czterej pancerni i pies’.

Śmieci, śmieci, śmieci.

Temat odpadów nigdy zbytnio nas nie zajmował. Bo i dlaczego? Owszem, irytowało nas, kiedy widzieliśmy śmieci w polskich lasach albo kiedy ktoś na ulicy ‘nie trafiał’ do śmietnika. Ale nigdy nie interesowało nas to, ile śmieci produkujemy, albo co się z nimi później dzieje. To się zmieniło, kiedy przyjechaliśmy do Azji Południowo-Wschodniej, która jest ekstremalnie zaśmiecona. Problem (który również występuje w mniej rozwiniętych krajach Ameryki Południowej) jest zwielokrotniony przez wysoką gęstość zaludnienia. Śmieci są wszędzie. Nawet w miejscach oddalonych od ludzkich siedzib, gdzie powinna królować natura. A jedną z najbardziej zatrważających form zaśmiecenia, są odpadki pływające w oceanie. Przez kilka miesięcy spędzonych w Indonezji, Malezji, Tajlandii i Kambodży naoglądaliśmy się tyle śmieci, że zaczęliśmy doceniać, że żyjemy w bardzo czystym kraju, ale też zastanawiać się, ile my ich produkujemy. W Polsce nigdy nam to nie przyszło do głowy, bo przecież nasze odpadki ‘znikają’, jak tylko wrzuci się je do osiedlowego śmietnika. Tylko, że to oczywiście nieprawda. Dlatego teraz staramy się unikać plastikowych siatek i butelek. Nie jest to wcale proste, ale mamy nadzieję, że wytrwamy.

Oglądanie zwierząt na wolności to fenomen.

Nie należeliśmy (i nie należymy) do grona ludzi, których określa się jako ‘miłośnicy zwierząt’. Przed wyjazdem, oprócz mojej drobnej fascynacji oceanariami, w zasadzie temat zwierząt dla nas nie istniał. Teraz wiemy, że oglądanie dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku, to jedne z najpiękniejszych podróżniczych doświadczeń.

Mieliśmy okazję się o tym przekonać już w pierwszych tygodniach podróży na absolutnie unikatowym Galapagos. Na ekwadorskich wyspach nie trzeba oddalać się od cywilizacji, żeby zaobserwować lokalną faunę – na ławkach portowej promenady beztrosko śpią lwy morskie, tuż przy brzegu pływają niewielkie rekiny i ogromne płaszczki, a dojeżdżając do miasteczka, mija się spacerujące po drodze olbrzymie żółwie.

W zasadzie przez całą dalszą podróż towarzyszyły nam dzikie zwierzęta. W Ameryce Południowej wypatrywaliśmy lam, alpak i wikunii, w Australii kangurów, wombatów i koala, a w Azji Centralnej dzikich koni. Często zadzieraliśmy głowy, żeby zobaczyć ogromne kondory, dostojne orły, czy delikatne, ‘ulotne’ kolibry. I wciąż dobrze pamiętamy tę radosną ekscytację, kiedy za naszym promem płynęło stado delfinów. Choć zdarzały się też zwierzęta wredne – głównie południowo-azjatyckie makaki czy nowozelandzka papuga kea (znana z tego, że francuskiemu turyście zawinęła kiedyś paszport).

Ta fascynacja miała dla nas swoje apogeum w nepalskiej dżungli, kiedy na pieszym safari kilkukrotnie stanęliśmy oko w oko z nosorożcami. Okazało się, że oglądanie w naturalnym środowisku zwierząt dzikich, ale też niebezpiecznych to zupełnie nowy level. I nowe marzenie – czyli pojechanie na afrykańskie safari.

Interakcje ze zwierzętami na wolności, miały też dla nas swoją ciemną stronę – sprawiły, że oglądanie zwierząt trzymanych w niewoli – na co wcześniej w zasadzie nie zwracaliśmy uwagi – stało się czymś smutnym i trudno do zaakceptowania.

Matka natura vs. człowiek: nieskończoność do kilku…

Przed podróżą nasze wyjazdy prawie wyłącznie ograniczały się do Europy. Rzym, Budapeszt, Amsterdam, Londyn, Berlin, Lizbona, Barcelona… Długo można by wymieniać. Co roku jeździliśmy na narty w Alpy, bo w Austrii i we Włoszech jest przecież świetna infrastruktura… Słusznie bądź niesłusznie, w meandrach naszej podświadomości tkwiło przeświadczenie, że to, co ‘wytworzyła’ ludzkość lub też w dużym uproszczeniu ‘miasta i ich atrakcje’, jest wartościowe i warte, nomen omen, zachodu. Nie żebyśmy negowali atrakcje przyrodnicze, ale jakoś tak się utarło…

W ciągu ostatnich 14 miesięcy miasta i ogólnie miejsca ‘wytworzone’ ludzką ręką często nas rozczarowywały. Obiektywnie nie były atrakcyjne? Nie potrafiliśmy ich zrozumieć i docenić? A może nie wytrzymywały konkurencji z innymi atrakcjami? Nie mam pojęcia. Ale dla nas, bez porównania ciekawsze i bardziej spektakularne były miejsca, które powstały z inicjatywy matki natury. W naszej podróży takich miejsc były dziesiątki, a może setki. Galapagos, góry (bardzo dużo gór…), pustynie, lodowce, fiordy, kaniony, lasy, wybrzeża, wulkany… Eh, długo by można wymieniać…

Od reguły zawsze są wyjątki – i tu one również występują. Ze współczesnych ‘ludzkich’ dzieł absolutnie zakochaliśmy się w operze w Sydney (i w zasadzie całej ‘aranżacji’ otaczającej teren wokół niej). Z tych nieco starszych budowli ogromne wrażanie wywarło na nas Machu Picchu (tu matka natura trochę pomaga, bo część efektu robi jego fenomenalne, górskie położenie) oraz Angor Wat (choć tu ogólne wrażenie psuje słaba organizacja).

Najlepsze (i najtańsze) jabłka są w… Polsce.

Lubię jabłka. Mariusz je uwielbia. Jedliśmy je w każdym odwiedzonym kraju. W zasadzie wszędzie są one droższe niż w Polsce i zwykle do wyboru jest jeden, maksymalnie dwa gatunki. I absolutnie nigdzie na świecie (oczywiście mamy tu na myśli miejsca, w których byliśmy) nie są one tak dobre jak u nas.

Dziękujemy za uwagę – pora gasić światło 🙁