Dzień 15. Ghorepani – Poon Hill – Tadapani – Siprong

Dla większości turystów istotą wizyty w Ghorepani jest wejście na Poon Hill – znajdujące się nieco ponad kilometr od miasta wzgórze, które jest fenomenalnym punktem widokowym. Z Poon Hill rozpościera się panorama Himalajów obejmująca Dhaulagiri, Tukuche, Nilgiri i dwie Annapurny. Najbardziej popularną ‘wersją’ wycieczki na Poon Hill jest wizyta o wschodzie słońca. Opcja zapewne spektakularna, ale też zdecydowanie zbyt popularna.

Po przybyciu do Ghorepani odrzuciliśmy opcję pójścia na wschód słońca. Byliśmy tak zmęczeni po kilkunastu dniach wędrówki, że perspektywa wstania i ruszenia w góry około piątej była nie do przyjęcia. Pojawiła się też obawa, że rano będzie bardzo, bardzo zimno – a tego za wszelką cenę chciałam uniknąć. Jednak chyba najbardziej znaczącym argumentem przeciwko pójściu na wschód słońca były potencjalne tłumy ludzi na szczycie. Postanowiliśmy więc, że pójdziemy nieco później.

Ominął nas widok pierwszych promieni słońca na Annapurnie, ale nie żałowaliśmy, bo kiedy około siódmej podchodziliśmy do punktu widokowego, minęło nas chyba z pięćset schodzących osób. Jak oni się tam wszyscy pomieścili? Nie mieliśmy pojęcia. Po drodze usłyszeliśmy tylko, że ludzi było tyle, że nie dało się zrobić zdjęcia… Kiedy dotarliśmy na szczyt, nie było już na nim nikogo. Fenomenalną panoramę Himalajów mieliśmy więc tylko dla siebie. Czego można chcieć więcej?

Rozważaliśmy pozostanie w Ghorepani na kolejną noc, żeby dać odetchnąć styranym nogom. Po powrocie z Poon Hill decyzja o kontynuacji wędrówki właściwie podjęła się sama. Nie do końca wiadomo jak 😊 . Wizytą na wzgórzu pożegnaliśmy się ze szlakiem ‘Wokół Annapurny’ (Annapurna Circuit), który formalnie kończy się kilka godzin drogi za Ghorepani. Przez jeden dzień mieliśmy wędrować trasą Panoramy Annapurny, żeby kolejnego dnia przejść na szlak zwany ABC (Annapurna Base Camp) lub Sanktuarium (Mariusz twierdzi, że nazwa ta wywodzić się z tego, że trzeba mieć dużo wiary, żeby po dwóch tygodniach marszu pakować się jeszcze do Base Campu 😉 ).

Ruszyliśmy z hotelu około 10 i przez pierwsze dwie godziny mozolnie pięliśmy się w górę pod przełęcz Deurali. Nie było to może szczególnie ciężki podejście, ale zakumulowane zmęczenie w nogach było już mocno odczuwalne. Na szczęście po przekroczeniu przełęczy trasa wiodła głównie w dół.

Można też było zaobserwować różnice między ludźmi na trasie ‘Pętli’ i ‘Panoramy’ – na tej pierwszej przeważali indywidualni trekkerzy, którzy sami nieśli swoje plecaki. Na drugiej było sporo grup i a zdecydowana większość turystów indywidualnych szła z przewodnikami i porterami.

Do końca dnia właściwie nie działo się nic istotnego. Do miejsca noclegu – przypadkowo wybranej wioski Siprong dotarliśmy względnie wcześnie, ale – w moim przypadku – resztką sił. Zdecydowanie dwa tygodnie chodzenia zaczęły dawać o sobie znać. Na szczęście przed nami było już tylko kilka dni wędrówki.

Dzień 16. Siprong – Chhomrong – Bamboo – Dovan

No i zaczęły się schody. Dosłownie. Weszliśmy już na szlak do Base Campu, którego odcinki przypominają gigantyczną, kamienną klatkę schodową. Spora część szlaku została zabezpieczona poprzez pokrycie go kamiennymi schodami. Zapewne taki układ sprawia, że ziemia nie obsuwa się w bardziej wilgotnym okresie. Mamy tylko nadzieję, że te kamienne schody nie będą się nam śniły po nocach 😉 .

Schody w znaczeniu przenośnym zaczęły się niedługo przed południem, kiedy zrobiło się strasznie gorąco, a my wciąż szliśmy pod górę. W drodze ‘towarzyszyli’ nam znajomi z Korei i z Niemiec, których poznaliśmy poprzedniej nocy w guest-housie. Choć ‘towarzyszyli’ to słowo na wyrost – kiedy my robiliśmy przerwę, to oni nas mijali; kiedy oni odpoczywali, my wysuwaliśmy się na czoło. Wielokrotne pozdrowienia i krótkie wymiany zdań pozwoliły nam zachować dobry humor na tym stosunkowo męczącym i niewdzięcznym odcinku.

Około południa dotarliśmy do wioski Sinuwa i weszliśmy na teren Sanktuarium Annapurny. Nazwa nie jest chwytem marketingowy (jak początkowo haniebnie sądziłam) – rejon jest rzeczywiście czczony przez Nepalczyków, a na jego teren nie można wnosić mięsa większości zwierząt (o czym mówią tablice informacyjne w kilku miejscach na szlaku). Jeszcze nie zgłębiłam na czym polega istota tego kultu – jest na liście rzeczy ‘do obczajenia’.

Po kilku godzinach marszu zorientowaliśmy się, że nie mamy szans na zrealizowanie planu maksimum, czyli dotarcie do Deurali. Ciągła droga pod górę z tylko kilkoma płaskimi lub idącymi w dół odcinkami, sprawiła, że nasze tempo mocno odstawało od zakładanej średniej. Przed nami była popularna wśród trekkerów wioska Bamboo, z kilkoma sporymi hotelami, ale wiedzieliśmy, że jest spore ryzyko, że nie będzie w niej już wolnych miejsc. Podjęliśmy ryzyko, aby dotrzeć do kolejnej, mniejszej osady – Dovan. Opłaciło się. Złapaliśmy ostatni pokój w ostatnim hotelu. Co prawda nasza rezydencja raczej przypominała norę niż pokój, ale w końcu ‘nie takie rzeczy się robiło’ 😉 .

W trakcie dnia utwierdziliśmy się też w naszych obserwacjach ‘kulturowych’ z poprzedniego dnia. Na trasie ABC zdecydowana większość trekkerów była częściami grup, a na szlaku było mnóstwo, mnóstwo porterów (mieliśmy podejrzenie, że część z nich nosiła jedzenie do Base Campów, a nie tylko ‘obsługiwała’ turystów). W porównaniu z ‘pętlą’, tu były tłumy.

Koreańczycy dotarli do Dovan pół godziny po nas i zdecydowali się iść do kolejnej wiosko-osady Himalaya. Mieli przed sobą jeszcze półtorej godziny drogi, ale pozycję startową na kolejny dzień o wiele lepszą – prawie 3 kilometry (i prawie 400 metrów w pionie) bliżej do Base Campu.

Resztę dnia spędziliśmy w sposób prozaiczny – jedliśmy, jedliśmy, jedliśmy… I oczywiście znów wypiliśmy hektolitry herbaty… Zdecydowaliśmy się też, że kolejnego dnia ruszymy wcześnie, żeby przed zmierzchem dotrzeć do Base Campu Annapurny i tam zanocować.

Dzień 17. Dovan – Himalaya – Deurali – MBC – Annapurna Base Camp

Z Dovan wystartowaliśmy już o 6:30 – zmotywowani (choć bez śniadania), żeby szybko dotrzeć do kolejnej dużej osady (Deurali), w której chcieliśmy zdobyć telefony do hoteli w Base Campie i zadzwonić, aby zarezerwować nocleg. Do oddalonego o 5 kilometrów Deurali dotarliśmy już około 9tej, ale plan nie wypalił, bo albo w Base Campie nie odbierali telefonów, albo internet był zbyt słaby na nawiązanie połączenia… Cóż więc mieliśmy zrobić? Zjedliśmy śniadanio-obiad i ruszyliśmy w kierunku Sanktuarium w nadziei, że jakoś to będzie…

Szlak zaskakiwał nas tego dnia pozytywnie – mimo, że był to moment kulminacyjny tego etapu wyprawy, to droga była wygodna, przyjemna i względnie szybka. Nie było ogromnych przewyższeń, stromych schodów czy ostrych, śliskich podejść. Pojawiały się nawet etapy płaskie i krótkie zejścia. Szlak robił się też coraz bardziej interesujący – wyszliśmy z lasu i przed nami zaczął rysować się spiczasty szczyt Machhapuchhare (zwany też Rybim Ogonem lub Matterhornem Nepalu) – świętej góry Nepalczyków. Dolina, którą wędrowaliśmy zrobiła się też bardziej szeroka i płaska, powoli odsłaniając przed nami kolejne ośnieżone szczyty. Sprawnie dotarliśmy do Machhapuchhare Base Camp (MBC) – składającej się z czterech hoteli osady, która Base Campem jest tylko z nazwy, bowiem na Machhapuchhare nie można się wspinać (ze względu na świętość tej góry). W związku z zakazem wspinaczki, Rybi Ogon oficjalnie nigdy nie został zdobyty, choć podobno w latach 80-tych nielegalnie wszedł na niego nowozelandzki himalaista.

Warto wspomnieć, że ten dzień (i kolejny) były ‘bardzo zatłoczone’. Wkroczyliśmy na chyba najbardziej popularny (no może oprócz porannego Poon Hill’a) odcinek szlaku – mijaliśmy się z setkami trekkerów, zwykle ‘zjednoczonych’ w całkiem pokaźne grupy i ‘piesze pociągi’.

Za MBC szlak skręcał na zachód. Do celu mieliśmy już tylko nieco ponad trzy kilometry, ale zmęczenie i wysokość zaczęły nas nieco spowalniać. Popsuła się też pogoda – bezchmurne dotąd niebo pokryło się ciemnymi kłębami, zrobiło się zimno i wietrznie. Zwyczajowo Mariusz (zdeterminowany, by znaleźć dla nas nocleg) wysforował się na czoło; ja zaś spokojnie sobie dreptałam, nieco tylko spowalniana przez rozrzedzone powietrze (w końcu po tylu dniach aklimatyzację mieliśmy znakomitą). Otuchy dodawało to, że zabudowania Base Campu Annapurny były w zasięgu wzroku.

Kawałek za MBC Mariusz zniknął mi z oczu. Pojawił się ponownie jakieś 200-300 metrów przed ABC – zszedł w moim kierunku bez plecaka i oznajmił, w gruncie rzeczy, radosną nowinę – co prawda pokoi już nie ma, są za to łóżka w blaszaku. Po kilka minutach na własne oczy przekonałam się, co miał na myśli. Obok głównych zabudowań jednego z guesthousów stała metalowa szopa bez okien. W środku było osiem łóżek – dwa były nasze, na dwóch rozłożyła się poznana dwa dni wcześniej para z Niemiec, a na pozostałych zalokowało się trzech Hindusów. Blaszak od środka był wyłożony drewnem, więc mieliśmy nadzieję, że może w nocy nie będzie straszliwie zimno… Lokalizacja naszej rezydencji była za to strategiczna – byliśmy oddaleni jakieś 3-4 metry od lądowiska helikoptera.

Rozłożyliśmy nasze rzeczy i poszliśmy do sali jadalnej, aby się ogrzać i najeść. Na podziwianie widoków nie było szans, bo góry spowijała grupa zasłona chmur i mgły. W restauracji spotkała nas miła niespodzianka, gdyż pierwszymi usłyszanymi dźwiękami był język polski. Poznaliśmy kilkuosobową, świetną ekipę z Polski, z którą spędziliśmy resztę dnia. Dzięki jej uprzejmości mogliśmy przenieść się z blaszaka do jednego z pokoi i w wysokim komforcie spędzić kolejną noc. Znów nam się poszczęściło…

Późnym popołudniem, tuż przed zachodem słońca, zaczęło się przejaśniać. Zza chmur zaczął wyłaniać się ogromny masyw południowej Annapurny wraz z położonym nieco na południe, wyraźnie zarysowanym najwyższym szczytem oraz spiczasty czubek Machhapuchhare. Wszystko skąpane w miękkim świetle zachodzącego słońca. Nie mieliśmy wątpliwości, że miejsce, w którym się znaleźliśmy, to prawdziwa górska świątynia. Byliśmy w górskim kotle, a nad naszymi głowami, w zasadzie w każdym kierunku, wznosiły się góry. Cztery tysiące metrów gór. Wkrótce potem zaszło słońce, ale zapadnięcie zmroku wcale nie oznaczało końca wizualnej uczty. Chmury i mgła zupełnie ustąpiły, a góry ukazały nam się w jasnym świetle pełni księżyca. Było niezwykle.

W tym miejscu chcielibyśmy bardzo podziękować wspomnianej ekipie z Polski za udostępnienie nam noclegu, umilenie długiego popołudnia w Base Campie, liczne wskazówki i podróżnicze inspiracje! Pozdrawiamy!

Dzień 18. Annapurna Base Camp – Chhomrong

Dzień zaczęliśmy wcześnie. Ubrani we wszystko, co mieliśmy, wyszliśmy na zewnątrz, aby podziwiać wschód słońca. Podobnie zrobili wszyscy, którzy byli w Base Campie, więc o atmosferze intymności raczej nie było mowy. Ale to nie było ważne. Drżąc z zimna i chuchając na zmarznięte dłonie, obserwowaliśmy, jak pierwsze promienie słońca powoli pochłaniają Annapurnę I, pozostałą część masywu i wszystkie okoliczne góry.

Po śniadaniu pożegnaliśmy się z naszą base-campową polską ekipą, która ruszyła w dół, i ruszyliśmy eksplorować teren wokół Base Campu. Odwiedziliśmy tablice upamiętniające zmarłych w masywie Annapurny wspinaczy (kazaskich i koreańskich) i poszliśmy w górę do krawędzi ‘klifu’ i końca szlaku pieszego. Wreszcie udało nam się znaleźć moment sam na sam z górami. W spokoju i skupieniu chłonęliśmy widok masywu Annapurny i dźwięki wielkich gór – z masywu schodzi pięć lodowców, których pękanie i trzaski były wyraźnie słyszalne w ciszy poranka. Był to nasz duchowy moment w sanktuarium.

Kiedy wracaliśmy do Base Campu, również towarzyszyły nam dźwięki. Tym razem nie był to jednak duch gór, tylko powiew turystyki w chyba najbardziej komercyjnym wydaniu. Nad nami, niczym taksówki, latały helikoptery, które – oprócz ważnej funkcji ratunkowej – przywożą w góry turystów chcących oszczędzić sobie kilka dni marszu. W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że zrobił się powietrzny korek – kiedy jeden z helikopterów wciąż stał na lądowisku, drugi krążył nad nim, czekając, aż zwolni się miejsce parkingowe.

Około 10tej zaczęliśmy długie, ponad dwudziestokilometrowe zejście. Zaplanowaliśmy nocleg w odległej wiosce Chhomrong  – chyba największej na tym szlaku – aby uniknąć tłumów i problemów z miejscem. Zaletą dotarcia jeszcze tego dnia do Chhomrong było również to, że dawało to opcję zejścia kolejnego dnia do końca szlaku i powrotu do miasta. Wadę – oprócz długiego dystansu – stanowiło długie, wyczerpujące podejście do wioski, które musieliśmy pokonać na sam koniec długiego i męczącego dnia.

Do Chhomrong dotarliśmy już po zachodzie słońca. Zameldowaliśmy się (technicznie rzecz biorąc wymeldowaliśmy się) w stanowisku parku narodowego, a potem, już po zapadnięciu zmroku, bezproblemowo znaleźliśmy nocleg. Był to nasz zdecydowanie najdłuższy i chyba najbardziej męczący dzień podczas trekkingu. Kiedy po kolacji czekaliśmy na deser, musiałam walczyć ze swoim ciałem, które stanowczo domagało się pozycji horyzontalnej.

W hotelu zdecydowaliśmy się na drobne szaleństwo – dopłaciliśmy dolara, aby mieć pokój z widokiem 😉 . Kiedy kładliśmy się spać, niebo było pochmurne i nic nie było widać. Około północy obudził nas jasno świecący księżyc, a my, nie wychodząc z ciepłego łóżka, kolejny raz podziwialiśmy nocną panoramę Annapurny. Rano pierwsze, co zobaczyliśmy, to promienie wschodzącego słońca na wierzchołkach gór. Najprawdopodobniej był to najlepiej wydany dolar w historii wszechświata.

Dzień 19. Chhomrong – Kimche – Pokhara

Nadszedł czas pożegnania z górami. Miał to być krótki i łatwy dzień – do przebycia mieliśmy około 12 kilometrów i 600 metrów w dół. Góry zrobiły nam psikusa, bo znów na drodze pojawiły się setki (a może tysiące) kamiennych schodów i kilka ostrych podejść. Byliśmy już też na tyle nisko, że źródłem lekkiej niewygody stało się również palące słońce. Po kilku godzinach marszu powłóczenia nogami dotarliśmy do końca szlaku, czyli wioski Kimche, złapaliśmy autobus do Pokhary i… skończyła się nasza himalajska przygoda.

Do Pokhary dotarliśmy już po zmierzchu – jazda lokalnym chicken busem okazała się długa i męcząca. Przejazd około 55 kilometrów do Pokhary zajął nam prawie cztery godziny. Znów było ciasno, wyboiście, ale też lekko imprezowo, bo jechaliśmy w rytm nepalskich hitów disco.

Epilog

Kiedy byliśmy w górach, często z tęsknotą myśleliśmy o powrocie do cywilizacji – wygodne łóżko, długi, gorący prysznic, dobre i różnorodne jedzenie, komfort termiczny… Wszystko to dostaliśmy po powrocie do Pokhary. Fajnie? Zdecydowanie nie, bo choć gorący prysznic wprawił mnie w stan nirwany, to wraz z nim nadeszło uczucie pustki. Już nie byliśmy w górach, nie mieliśmy nad głowami wielkiego masywu Annapurny, nie mogliśmy już po prostu iść, iść i iść…

Te prawie trzy tygodnie w Himalajach były wyjątkowe. Czy Himalaje są górami piękniejszymi niż inne, w których byliśmy? Chyba nie. Czy sam trekking jest lepszy niż te, które zrobiliśmy w innych częściach świata. Też nie; zresztą wielokrotnie podczas tych kilkunastu dni stwierdzaliśmy, że treki np. w Ameryce Południowej są bardziej organiczne, pierwotne, przez swoją odludność i potrzebę campingu, co nam akurat zawsze odpowiadało. Jednak trek w rejonie Annapurny był niepowtarzalny. Może dlatego, że byliśmy w górach tak długo, może dlatego, że ten rejon jest tak ciekawy kulturowo, może dlatego, że Annapurna ma w sobie jakąś magiczną energię. Po raz pierwszy totalnie zanurzyliśmy się w górach, na te kilkanaście dni trekking stał się naszą drugą naturą, a wędrówka przez Himalaje była tak oczywista, jakby stanowiła fundament naszego DNA. Spoglądając na masyw Annapurny z Pokhary, nie można było zignorować kręcącej się w oku łzy…