Rzeczywistość nas dopadła. Rozpoczęliśmy drogę powrotną. Na szczęście miała ona jeszcze trochę potrwać, przebiegając przez Półwysep Arabski, Europę Wschodnią i Afrykę Północną (na naszym globusie to zupełnie po drodze). Pierwszym przystankiem był Dubaj. Wybrany trochę z konieczności, bo z Nepalu do Europy trudno się dostać, omijając Półwysep Arabski. Skoro i tak musieliśmy się przesiadać, postanowiliśmy również pozwiedzać. Początkowo wizja obejrzenia miasta wydawała nam się ekscytująca, ale w miarę zbliżania się dnia przyjazdu ten entuzjazm stopniowo opadał, a my zaczęliśmy się zastanawiać, co może być fajnego w mieście, które składa się z wieżowców i ostentacji (tak wiem, stereotypy i uprzedzenia; na szczęście mamy możliwość je zweryfikować 😉 ).

Po wieczornym przylocie do Dubaju spotkało nas mini rozczarowanie – metro nie dojeżdża na lotnisko… Tzn. nie dojeżdża do terminala, przy którym wylądował nasz samolot. Lotnisko w Dubaju jest ogromne, a my przylecieliśmy tanią dubajską linią, więc zapewne nie dane nam było pławić się w luksusach 😉 . Tak czy siak, do stacji metra poszliśmy na piechotę (alternatywnie można było też dojechać autobusem). Dojazd do centrum był szybki i komfortowy, więc przesadnie nie narzekaliśmy. Byliśmy jednak na tyle zmęczeni, że nocne zwiedzanie miasta nie wchodziło w grę.

Następnego dnia z werwą ruszyliśmy na podbój arabskiej metropolii. Kiedy planowaliśmy wizytę w Dubaju, odkryliśmy, że miasto to nie tylko mariaż stali i szkła. Istnieje również składający się z trzech niedużych dzielnic ‘stary Dubaj’. Choć ‘starość’ w tym kontekście należy przyjmować z pewną rezerwą, bo najbardziej wiekowe obszary miasta datują się na osiemnasty wiek.

Deira, Bastakija oraz Al Shindagha – trzy ‘historyczne’ dzielnice były dla nas priorytetem, więc od nich zaczęliśmy zwiedzanie. Deira (w której nocowaliśmy) jest położona na północ od dubajskiego kanału (Dubai Creek) i kiedyś była osobnym miastem. Oryginalnie miało ono charakter kupiecki i głównie tu funkcjonowały souk’i – tradycyjne arabskie rynki. Dziś souk’i nadal działają, ale te najbardziej znane – souk złota i przypraw, są bardzo turystyczne.

Idąc przez souk złota, czyli kilka alejek z niedużymi butikami z biżuterią, można było dostać oczopląsu. Złote kolie, bransolety i łańcuchy wprost wylewały się z wystaw. A ubrani w tradycyjne, długie, białe szaty sprzedawcy z arafatkami na głowach dopełniali stereotypowej wizji arabskiego bogactwa. Doświadczenie w gruncie rzeczy niekoniecznie do nas przemawiało, więc szybko przeszliśmy dalej, rzucając tylko okiem na lokalny must-see, czyli największy złoty pierścień świata, który zdobi jedną z wystaw w souk’u. W całej Deirze, a na rynku złota w szczególności, było też mnóstwo sprzedawców nagabujących do zakupu podrabianych torebek i zegarków. Szybko stało się to męczące i stanowiło kontrast, nieprzyjemną podszewkę souk’u złota.

Souk przypraw był ucztą dla oczu, ale też olfaktorycznym wyzwaniem. Widok straganów z mnóstwem równiutko ułożonych przypraw, w niemalże wszystkich kolorach tęczy, działał na zmysły. Sprzedawcy, chcąc zachęcić do zakupów, co rusz namawiali do próbowania aromatów swoich towarów, czasem nieco nachalnie przykładając nam do twarzy dziwnie wyglądające twory z pytaniem ‘zgadnij, co to’. Souk przypraw był ekscytujący, choć nieco nas przytłoczył – po kilkunastu minutach od intensywnych zapachów kręciło się w głowie. Zdecydowaliśmy się kupić niewielką torebkę arabskiego curry, doświadczając ‘targowania po arabsku’. Zupełnie inaczej niż w Nepalu (gdzie cena ‘wywoławcza’ jest dużo bardziej racjonalna), tu finalnie zapłaciliśmy 40% ceny wyjściowej. Co i tak było jakieś 30% więcej niż cena ‘rynkowa’, którą kilka godzin później zweryfikowaliśmy w supermarkecie. Na souku przypraw jednym z hitowych produktów jest szafran, który sprzedawany jest na niemalże każdym straganie. Na jednym ze stoisk znaleźliśmy wydrukowaną kartkę z napisem po polsku ‘Zapraszamy! U nas taniej niż w Biedronce!’. No cóż – reklama dźwignią handlu 😊 .

Z rynku przypraw przeszliśmy nad kanał i obejrzeliśmy zacumowane łodzie dhow. Wyglądają trochę retro, ale to ciągle ważny sposób przewożenia towarów z Iranu, Zatoki Perskiej, Somalii, Pakistanu czy Indii. Następnie wsiedliśmy na niewielką łódkę abra, i popłynęliśmy na drugą stroną. Pierwszy raz poczuliśmy klimat miasta – po drugiej stronie widzieliśmy Bastakiję i jej typowo arabską zabudową z charakterystycznymi wieżami wiatrowymi. Jednak najpierw poszliśmy w kierunku Al Shindagha. I tu klops, bo cała dzielnica była w renowacji. Całość szczelnie otoczono blaszanym płotem, więc nie udało się nic zobaczyć. Nie znaleźliśmy również nigdzie przejścia do Muzeum Saeed Al Maktoum, które mimo panującego wokół remontu, podobno było otwarte. Skierowaliśmy się więc do ostatniej historycznej dzielnicy – najmniejszej, ale też najbardziej klimatycznej. Bastakija to zjawisko. Za nami został uliczny gwar, tłumy i codzienny pośpiech. Wkroczyliśmy w plątaninę wąskich uliczek, co chwilę mijając przytulne kawiarenki, niewielkie muzea i galerie sztuki. Wszystko pięknie odrestaurowane. Spokojnie, czysto, zero ludzi – to lubimy… Można było się poczuć jak w osiemnastym wieku.

W starej części miasta zobaczyliśmy również muzeum Dubaju, które mieści się w forcie Al Fahidi. Jednym z eksponatów był tradycyjny arabski dom sprzed lat z wieżą wiatrową wykonaną z tkanin. Stojąc w odpowiednim miejscu, można było wypróbować działanie tej prototypowej klimatyzacji – rzeczywiście, co chwilę coś z góry zawiewało… 😉

Pożegnaliśmy się ze starym Dubajem, wskoczyliśmy w metro i skierowaliśmy się ku nowej części miasta. W planach mieliśmy wjazd na Burj Khalifa (aktualnie najwyższy budynek świata, choć już niedługo), wizytę w akwarium, obejrzenie pokazu fontann oraz przechadzkę po Mall of Dubai. Oglądanie galerii handlowych nigdy nie było na liście naszych priorytetów, tu jednak musieliśmy zrobić wyjątek, bo Mall of Dubai jest punktem startowym dla wszystkich wymienionych wyżej atrakcji oraz znajduje się w nim charakterystyczna fontanna-wodospad z rzeźbami-postaciami skaczącymi z niego. Eh, Dubaj – tu fraza ‘skoczyć na zakupy’ nabiera nowego znaczenia 😉

Fontanna-wodospad jest, jak wszystko w Dubaju, gigantyczna, choć regularność jej wykonania trochę zabija efekt naturalności. Samo centrum – największe na świecie – też jest ogromne. Jego całkowita powierzchnia to ponad 110 hektarów, więc przejście ‘na drugi koniec’ lub ‘do toalety’ to doświadczenie bardziej z kategorii ‘fitness’ niż ‘shopping’. Choć gwoli ścisłości Mall of Dubai jest największym centrum handlowym na świecie pod względem całkowitej powierzchni. Jeśli za kryterium przyjmiemy powierzchnię ‘wynajmowalną’, to budynek jest ‘dopiero’ na 19stym miejscu.

Po zapadnięciu zmroku obejrzeliśmy pokaz fontann, który okazał się miłym przerywnikiem. W kulminacyjnych momentach woda wyrzucana była ponad 50 metrów wzwyż. Widowisko jest jednak stosunkowo krótkie (około 5 minut co pół godziny po zapadnięciu zmroku) i, jeśli widziało się podobne show (jak na przykład my w Limie 😉 ), to nie robi spektakularnego wrażenia.

Fontanny sąsiadują z Burj Khalifa, więc mieliśmy sporo czasu i możliwości, żeby dokładnie przyjrzeć się budynkowi. Bryła nie jest szczególnie intrygująca i, niestety, budynek jest dość oszczędnie podświetlony (dużo lepszy efekt robią malezyjskie Petronas Towers). Mimo tego, wrażenie było niesamowite, bo mimo że staliśmy tuż obok, wydawało się, że Burj Khalifa jest tak strasznie, strasznie daleko…

Wjechaliśmy na górę. Choć ‘na górę’ w tym przypadku to określenie umowne, bo dotarliśmy do tarasu widokowego na 124 piętrze, czyli mniej więcej na dwie trzecie wysokości. Jazda windą – podobno jedną z trzech najszybszych na świecie – dostarczyła dość osobliwych wrażeń. Wydawało się, że stoimy w miejscu – tylko zmieniające się numery pięter i nacisk w uszach świadczyły o dynamicznym ruchu w górę.

Spojrzeliśmy na Dubaj z góry i wszystko było… tak bardzo, bardzo w dole… Trochę jakby patrzeć na miasto z samolotu, a nie z otwartego tarasu widokowego. Oprócz wysokiej zabudowy przy Sheikh Zayed Road – czyli serca dzielnicy biznesowej, Dubaj wydawał się miastem o parterowej zabudowie. Trochę jakby patrzeć na Auckland. Było to jednak złudzenie – z wysokości prawie 500 metrów nawet kilkupiętrowe budynki wyglądały jak altanki.

Czy nocna panorama Dubaju nas zachwyciła? Hmmm… Zwykle, gdy widzi się miasto z góry, to widać jego znaki szczególne – budynki, parki, dzielnice. W miastach europejskich (tak przynajmniej mi się wydaje), patrząc z góry, widać historię – kraju, ludzi, architektury, sztuki… Widać różnorodność, cechy charakterystyczne i klimat miejsca, które widzimy, a panorama niesie ze sobą głęboki przekaz, jeśli tylko umie się go odcyfrować. Patrząc na Dubaj, kompletnie tego nie czuliśmy. Może wynikało to z naszej niedostatecznej znajomości miasta, może z tego, że miasto jest ogromne i ma specyficzną budowę (wąskie i długie) i wielu charakterystycznych miejsc nie było widać, może z tego, że po zmroku nie mogliśmy dostrzec błękitu Zatoki Perskiej. Panorama miasta nie wzbudziła w nas emocji. Będąc na 124 piętrze, poczyniliśmy jednak kilka, być może, ciekawych obserwacji. Ku mojemu zdziwieniu, zabudowa miasta nie jest ultra-gęsta i ciągle jest sporo obszarów, które z góry wyglądają jak nieużytki lub potencjalne miejsca do zabudowy. Największe zaskoczenie objawiło się, kiedy zadarłam głowę do góry, wypatrując wierzchołka Burj Khalifa. Kilka pięter widocznych z tarasu widokowego było niewynajętych i w ogóle niewykończonych. Obudziła się we mnie dusza analityka. Bo jak to? Budynek oddany do użytku ponad osiem lat temu, a tu tyle pustej powierzchni? Zaczęłam się zastanawiać, jaki był zwrot na tej inwestycji i jaka jest aktualna wartość rynkowa Burj Khalifa. I ile jeszcze jest wolnych pięter w budynku. Zaczęłam więc drążyć internety. Co się okazało? Burj Khalifa ma wprawdzie wysokość 828 metrów, ale prawie jedna trzecia z tego (a dokładniej 29%) to tzw. vanity height (w wolnym tłumaczeniu na polskie próżna wysokość), czyli część budynku między szczytem a ostatnim ‘używalnym’ piętrem, która nie nadaje się do ‘zamieszkania’. ‘Vanity height’ buduje się po to, żeby budynek był wysoki, a najlepiej bardzo wysoki lub w ogóle najwyższy… Tak, też przecierałam oczy ze zdumienia…

Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić na wybrzeżu, choć nie na plaży. Rozpoczęliśmy od spaceru po Dubai Marina. Podczas jazdy metrem kolejny raz odnieśliśmy wrażenie, że w Dubaju w przestrzeni publicznej funkcjonuje mało kobiet. W metrze były momenty, że w całym zatłoczonym wagonie, były tylko trzy lub cztery przedstawicielki płci pięknej. Oczywiście po części jest to związane z istnieniem wagonów tylko dla kobiet, ale to wyjaśnia tylko niewielką część dysproporcji. Jeszcze wiele nie wiemy o krajach Zatoki Perskiej.

W marinie było ładnie i ‘haj-lajfowo’, ale nudno… Przystań jest wybudowana wewnątrz lądu, a od zatoki oddziela ją pas zabudowany wieżowcami-apartamentowcami, które niczym się od siebie nie różnią. A na wodzie zamiast klimatycznych jachtów stoją łodzie motorowe.

Na końcu mariny wsiedliśmy w tramwaj i po chwili byliśmy u stóp – a w zasadzie ‘u pnia’ palmy Jumeirah, która razem z Burj Khalifa jest wizytówką miasta. Przesiedliśmy się na kolejkę monorail i ruszyliśmy w kierunku ‘korony’ palmy. Byliśmy super sprytni i zajęliśmy miejsca z przodu, więc w trakcie kilkunastu minutowej jazdy mieliśmy najlepsze możliwe widoczki (monorail jeździ bez kierowcy). Problem jednak w tym, że palma super wygląda z lotu ptaka, natomiast z perspektywy istot lądowych, vista nie są już tak spektakularne.

Kiedy wysiedliśmy ‘na czubku’ palmy i spojrzeliśmy na otaczający nas przepych (cały czas z obrazkami niedawno oglądanej nepalskiej biedy), w głowie przebrzmiewał nam wers z kultowego utworu Paktofoniki ‘wiesz, co mnie boli? Że w głowach, się pie****i…’. Świat stanął na głowie.

Wizyta na palmie w naszych głowach również dała początek rozmyślaniom nad tym, jak powinno wyglądać nowoczesne miasto. Pewnie dla wielu osób Dubaj dobrze wpasowuje się w to hasło. Ale dla nas ilość stali i szkła nie jest jednoznaczna z nowoczesnością. Chyba, że z tą powierzchowną.

Zaczęliśmy się nad tym zastanawiać, bo kiedy dotarliśmy na koniec palmy i z monoraila chcieliśmy przejść na ciągnący się wzdłuż morza bulwar (jakieś 150 metrów), to okazało się, że musimy iść ulicą, bo ultra-nowocześni architekci-urbaniści nie przewidzieli takich luksusów jak chodniki… Hmmm… komuś odbiła tu palma, a my jezdnią przeszliśmy przez rondo…

No właśnie, bo Dubaj nie jest jakoś hiper przyjazny pieszym. Nie ma też infrastruktury rowerowej, a na ulicach nie dostrzegliśmy bus pasów (choć trzeba przyznać, że zbytnio się nie przyglądaliśmy). Dwie linie metra w tej ogromnej, trzymilionowej metropolii wyglądają raczej skromnie (tak wiem, w Warszawie też są tylko dwie…). Nie ma też szału jeśli chodzi o tereny zielone, choć to może niesłuszna uwaga, biorąc pod uwagę gorący, pustynny klimat tego miejsca.

Po powrocie z palmy pojechaliśmy w okolice Burj Al-Arab – charakterystycznego żagla, zbudowanego na sztucznej wyspie poza linią brzegową. W Burj Al-Arab mieści się hotel, który w pięciogwiazdkowej skali szacuje się na siedem. Dla nas brzmi jak przerost formy nad treścią, ale wiadomo – co kto lubi. Na szczycie budynku znajduje się lądowisko dla helikopterów, na którym swego czasu mecz tenisowy rozegrali Andre Agassi i Roger Feder.

Dzień dobiegł końca, a my wsiedliśmy w autobus, który w pewnym momencie na dłużej zatrzymał się na przystanku. Po kilku minutach zaczęliśmy zastanawiać się, dlaczego wciąż stoimy. Czyżby zepsuł się autobus? Nie, to chyba niemożliwe w tak high-tech’owym miejscu… Przyczyna rzeczywiście była inna – muzułmański kierowca zatrzymał się na modlitwę. Przed autobusem rozłożył dywanik, uklęknął i wzniósł modły do Allaha.

Nasze wizyta w Dubaju zmierzała ku końcowi. Następnego dnia ruszyliśmy w długą drogę na lotnisko Dubai World Central, z którego odlatują samoloty Wizz-Air’a (zupełnie inne miejsce niż główny port lotniczy Dubai International). Na jednej z końcowych stacji metra musieliśmy się przesiąść. Jako że mieliśmy prawię godzinę do odjazdu autobusu, poszliśmy na kawę do znajdującego się obok centrum handlowego Ibn Battuta. W jednym z przewodników przeczytałam, że to miejsce warte zobaczenia, ale tę sugestię potraktowałam z dużą dozą sceptycyzmu. Wątpliwości zniknęły, kiedy dotarliśmy do jednego z placów wewnątrz centrum. Nad naszymi głowami znajdowała się pięknie zdobiona kopuła, której arabskich wzorów nie powstydziłby się nie jeden meczet czy muzeum. W rękach wprawdzie trzymaliśmy kubki z kawą pewnej amerykańskiej sieci, ale czuliśmy się jak w trakcie podróży w czasie. Intrygujące zakończenie dość zwykłej wycieczki.