Po pięciu miesiącach opuściliśmy Amerykę Południową. Dość dokładnie zwiedziliśmy Ekwador, Peru, Boliwię, Chile i Argentynę. Na chwilę „skoczyliśmy” też do Urugwaju i Brazylii. Przyjechaliśmy bez żadnych oczekiwań i z bardzo ramowym planem. Ameryka Południowa często nas zachwycała, czasami zaskakiwała, bardzo rzadko rozczarowywała.
Tag: Chile
Po ponad miesiącu w Patagonii w końcu dotarliśmy do naszego ostatniego przystanku w tej pięknej krainie. Punta Arenas, mimo położenia na dalekim południu, jest największym patagońskim miastem w Chile. Luty to wciąż chilijskie kalendarzowe lato, ale w Punta Arenas było zimno, wietrznie i padało. Naszą główną motywację do zatrzymania się tu, był plan wizyty na wyspie Magdaleny i zobaczenia żyjącej na niej kolonii pingwinów.
Pamiętacie taką scenę z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, jak jeden facet mówi do drugiego: „Ja, to proszę pana, mam bardzo dobre połączenie: wstaję rano, za piętnaście trzecia; latem to już widno. (…) Śniadanie jadam na kolację, więc tylko wstaję i wychodzę.” A potem opowiada jak idzie pięć kilometrów na pekaes, jedzie z mleczarnią, przesiada się na kolejkę, autobus, a potem na tramwaj. No to właśnie z przedostaniem się z Chile do Argentyny na końcu Carretery Austral jest bardzo podobnie. Tylko zajmuje to trochę dłużej…
Dotarliśmy do miasteczka Villa O’Higgins, czyli do końca legendarnej Carretery Austral. Z tego miejsca nie da się już nigdzie dalej pojechać. Można za to przedostać się do argentyńskiego El Chaltén. To był nasz cel (o tym już niedługo 🙂 ). Zdecydowaliśmy, że zanim rozpoczniemy przeprawę do Argentyny, popłyniemy na wycieczkę pod lodowiec O’Higginsa. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo O’Higgins stał się jednym z naszych ulubionych miejsc w Ameryce Południowej.
Przebyliśmy kolejne kilometry na południe i wylądowaliśmy w Cochrane. Zrobiliśmy zakupy i szybki przepak, po czym ruszyliśmy do Parku Patagonia zwanego inaczej doliną Chacabuco.
Miejsce zaintrygowało nas nie tylko przestrzenią, przyrodą i możliwością zobaczenia guanacos (po polsku gwanko, czyli ssak z rodziny wielbłądowatych 🙂 ), ale również swoją historią.
Z Puerto Río Tranquilo planowaliśmy popłynąć w krótki rejs do Capillas de Mármol (marmurowych jaskiń) i pojechać na wycieczkę na lodowiec Exploradores. Samo miasteczko, a w zasadzie wioska (tylko nieco większa od Villa Cerro Castillo, z którego przyjechaliśmy), nie oferowała zbyt wielu rozrywek. Nadrabiała natomiast położeniem – nad hipnotyzującym, wściekle lazurowym jeziorem Lago General Carrera.
Z argentyńskiego Bariloche wróciliśmy do Chile, a konkretnie do niezbyt urodziwego, portowego Puerto Montt. Było to dla nas miejsce tranzytowe. Następnego dnia wczesnym rankiem zameldowaliśmy się na dworcu autobusowym, z którego pojechaliśmy do przystani promowej. Czekała na 24-godzinna przeprawa 400km na południe do Puerto Chacabuco.
Kolejny przystanek w Chile to nadmorskie, a w zasadzie nadoceaniczne Valparaíso. Miasto położone jest niedaleko Santiago (ok. 100km) i na szczęście w sezonie letnim nie jest tak gorące jak stolica. W Valparaíso znajduje się ogromny port. Jest tam też jeden z domów Pabla Nerudy. A w pobliskim Viña del Mar można plażować. Jednak to, co najbardziej przyciąga, to miasto jako takie.
Z chłodnego boliwijskiego altiplano przenieśliśmy się do pustynnego San Pedro de Atacama. Trafiliśmy w sam środek chilijskiego lata i, niestety, sezonu turystycznego. Mimo że San Pedro to w zasadzie wioska, w której większość dróg jest gruntowa, to łatwo wyczuć, że Chile jest dużo bardziej „zachodnie” niż kraje, w których dotychczas byliśmy.