Pamiętacie taką scenę z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, jak jeden facet mówi do drugiego: „Ja, to proszę pana, mam bardzo dobre połączenie: wstaję rano, za piętnaście trzecia; latem to już widno. (…) Śniadanie jadam na kolację, więc tylko wstaję i wychodzę.” A potem opowiada jak idzie pięć kilometrów na pekaes, jedzie z mleczarnią, przesiada się na kolejkę, autobus, a potem na tramwaj. No to właśnie z przedostaniem się z Chile do Argentyny na końcu Carretery Austral jest bardzo podobnie. Tylko zajmuje to trochę dłużej…
W dużym skrócie wyglądało to tak: z Villa O’Higgins (ostatnie miasteczko na Ruta 7) pojechaliśmy autobusem do przystani, gdzie wsiedliśmy na łódź, która przewiozła nas na drugą stronę jeziora. Tam przenocowaliśmy. Następnego dnia przeszliśmy przez chilijską kontrolę graniczną, po czym zarzuciwszy na siebie nasze zbyt ciężkie plecaki, ruszyliśmy w drogę. Po 21 kilometrach marszu dotarliśmy do kolejnego jeziora, nad którym był punkt argentyńskich pograniczników. Po otrzymaniu stempli wjazdowych, rozbiliśmy obóz. Następnego dnia przeszliśmy na drugi koniec jeziora (15 kilometrów), skąd mogliśmy albo złapać stopa albo zaczekać na autobus. Wybraliśmy to pierwsze i po półtoragodzinnej jeździe szutrówką dotarliśmy do El Chaltén. Szast prast i gotowe, można by rzec 🙂 . Nie były to dla nas łatwe trzy dni, bo szliśmy z całym naszym dobytkiem. Nie ma co ukrywać, że udało się nam tylko dzięki sile i wytrwałości Mariusza, który dźwigał zdecydowaną większość naszych rzeczy.
Pierwszy dzień przeprawy był najłatwiejszy, bo nie musieliśmy nigdzie iść… 🙂 Wcześnie rano opuściliśmy Villa O’Higgins; po kilkudziesięciu minutach w busiku dotarliśmy do przystani i wsiedliśmy na łódkę. I tu od razu miła niespodzianka – powitało nas „cześć”. Tak poznaliśmy Kasię, z którą rozmawialiśmy przez cały rejs. Kasia przejeżdżała sama rowerem całą Patagonię, co wzbudziło w nas podziw i zazdrość (zwłaszcza we mnie). Równie inspirujące były jej opowieści o minionych podróżach – najbardziej w pamięci utkwiła nam ta, o przejeżdżaniu konno Mongolii…
Na drugą stronę jeziora dotarliśmy późnym popołudniem (w międzyczasie popłynęliśmy też pod lodowiec O’Higginsa, o którym pisaliśmy w poprzednim wpisie). Wysiedliśmy z łódki i poszliśmy w kierunku nielicznych zabudowań (czyli dwóch chatek…). Czytaliśmy, że poza campingiem jest też opcja noclegu, co okazało się prawdą. Trafiliśmy do domu, w którym było dwóch gospodarzy. Jeden z nich poszedł z nami do budynku obok i pokazała nam lokum. Dostaliśmy nieduży pokój połączony z kuchnią, w której był spory piec – taki, który oprócz ogrzewania służy również do gotowania. Po chwili przyszedł jeden z właścicieli i rozpalił ogień – polał drewna benzyną i podpalił… Szybko zrobiło się ciepło 🙂 .
Ogólnie klimat tego miejsca wydał mi się dość mroczny. Daleko, odludnie, zimno, wieje. Nie ma zasięgu, nie ma internetu, gospodarze ze światem zewnętrznym porozumiewają się przez radio. Prąd niby jest, bo kilka żarówek się świeci, ale w gniazdkach cisza. Gospodarze byli mili, ale było w nich też coś nieuchwytnie niepokojącego. Jak dla mnie, jeśli chodzi o klimat, to taki chilijski „dom zły”, choć pewnie Mariusz zaraz zgani mnie za zbyt radykalne opinie 😉 …
Kiedy przybyliśmy na miejsce gospodarze zapytali, czy chcemy również zjeść u nich kolację. Przystaliśmy na propozycję i o siódmej stawiliśmy się w jadalni. Okazało się, że oprócz nas jest też dwoje innych gości – chilijskie małżeństwo z Valparaíso (w wieku naszych rodziców). Ku naszej uciesze mówili po angielsku, więc całą kolację przegadaliśmy. Byli ciekawi, jak żyje się w Polsce i czy w naszym kraju religia katolicka cały czas jest głęboko praktykowana. W sumie nic dziwnego, w końcu papież jest najbardziej rozpoznawalnym Polakiem w Ameryce Południowej. Ich dobry angielski wywodził się z tego, że za czasów Pinocheta mieszkali w Szkocji. Od słowa do słowa i okazało się, że ich syn studiował przez pewien czas na „moim” uniwerku, czyli Warwick, a pani spędziła na nim ponad miesiąc, będąc w odwiedzinach. Świat jest mały – to już wiedzieliśmy, ale nie do końca spodziewaliśmy się doświadczyć tego na tym bezludziu.
Resztę wieczoru spędziliśmy, grzejąc się przy piecu. Mimo że poszliśmy wcześnie spać, to następnego ranka wstaliśmy późno. Długo się zbieraliśmy i kiedy w końcu wyszliśmy, była już dziesiąta. Nie przejmowaliśmy się tym zbytnio, bo na południu w lato słońce zachodzi dopiero około 22-giej, więc nie trzeba się spieszyć.
Skierowaliśmy swoje kroki do kontroli granicznej. Obsługujący nas pogranicznik sprawiał wrażenie, jakby poprzedniej nocy był na grubej imprezie. Ale był miły (choć powolny) i zainteresował się stemplami w paszporcie Mariusza. Ale nie tymi wjazdowymi i wyjazdowymi, tylko turystycznymi – z Galapagos, Machu Picchu, wysp Uros itp.
Opuściliśmy punkt graniczny i ruszyliśmy. Pierwsze 6 kilometrów było pod górę – nie bardzo stromo, ale był to pierwszy test naszej wytrzymałości. W zasadzie tylko na tym pierwszym odcinku miałam przeczucie, że to będzie długi i ciężki dzień, i że ciężar plecaka będzie do mnie powracał w koszmarach. Na szczęście ten stan szybko minął. Co ciekawe, po każdym kilometrze trasy była tabliczka z oznaczeniem, co, nie do końca wiem czemu, bardzo nam psychicznie pomagało.
Przeszliśmy 16 kilometrów (robiąc kilka przerw i mijając w sumie może kilkanaście osób) i dotarliśmy do miejsca, w którym skończyło się terytorium Chile a zaczęło Argentyny. Szlak, dotychczas szeroka szutrówka, zamienił się w wąską ścieżkę. Pierwsze kilometry były przyjemne, ale potem zrobiło się błotniście. Idący z naprzeciwka piechurzy trochę nas nastraszyli, że w pewnym momencie na drodze jest bagno i musimy przygotować się na zanurzenie po kolana. Miny nam zrzedły, ale gdy dotarliśmy do tego miejsca, okazało się, że najgorszą część bagna można ominąć i przejść przez nie suchą stopą (i nieco ubłoconym bucikiem 😉 ).
W międzyczasie dogoniliśmy rowerzystę, który również przedzierał się na argentyńską stronę. Ścieżka nie nadawała się do jazdy i Mariusz trochę pomagał mu pchać rower, który był mega ciężki… Po drodze pan, a w zasadzie starszy pan, opowiadał, że niedawno miał wypadek na Carretera Austral – spod kół wyprzedzającej go ciężarówki wystrzelił kamień i trafił go skroń, kilka centymetrów pod kaskiem. Cóż – Patagonia jest bardzo bezpieczna, ale jak widać wypadki losowe niestety się zdarzają.
Około 18-stej w końcu dotarliśmy do argentyńskiego jeziora Lago del Desierto. Od razu znaleźliśmy „przejście graniczne”, ale dopiero po kilku minutach pojawił się celnik. Szybko wbił nam stemple wjazdowe i ręcznie (!) zanotował nasze dane. Na campingu kilkaset metrów dalej rozbiliśmy namiot, zjedliśmy kolację i wcześnie poszliśmy spać. Wieczorem wiało i padało, ale na szczęście nie było zimno. Następnego ranka spaliśmy do 9-tej i kiedy wyjrzeliśmy z namiotu, okazało się, że wszyscy inni (czyli ludzie z jakiś 4 namiotów) już poszli. Znowu się strasznie grzebaliśmy i wyszliśmy dopiero około 11-stej.
Szybko znaleźliśmy ścieżkę, która okazała się mocno interwałowa. Cały czas było albo pod górę albo w dół i szlak dawał mocno w kość. Do tego w nogach i plecach odczuwaliśmy trudy poprzedniego dnia. Szlak był bardzo malowniczy, ale, szczerze mówiąc, nie mieliśmy siły, żeby zachwycać się widokami. W ciągu całego dnia znów spotkaliśmy tylko kilka osób. Na szczęście udało nam się wymienić po drodze trochę pesos, co, jak niebawem się okazało, było dobrym posunięciem, bo jedyny bankomat w El Chaltén akurat w weekend miał wolne 😉 .
Około 5-tej dotarliśmy do końca szlaku a zarazem początku szutrówki do El Chaltén. Byliśmy zmęczeni, ale pełni optymizmu, że szybko złapiemy stopa do miasta. Niestety zaczęło padać, a samochody (nie było ich niestety wiele…) albo były pełne albo, nie zatrzymywały się 🙁 . Po kilkudziesięciu minutach rozpadało się na dobre, a nasza wiara w podwózkę zaczęła topnieć. W pewnym momencie zaczął się do nas zbliżać duży osobowy samochód, wystawiliśmy ręce, ale gdy ten nas mijał, zobaczyliśmy, że w środku jest komplet pasażerów. Pomachaliśmy więc przyjaźnie, a auto odjechało. Minęły może trzy minuty i samochód powrócił i zatrzymał się obok nas. W środku siedziała piątka niemieckich emerytów. Kierowca powiedział, że wprawdzie miejsca w środku nie mają, ale bagażnik jest duży i jeśli się zmieścimy i mamy ochotę, to możemy z nimi jechać. Dla nas jakakolwiek podwózka w tym momencie była na wagę złota i od razu odpowiedzieliśmy, że my w bagażniku to naprawdę bardzo chętnie i w ogóle bez wahania. Dla jasności dodam, że bagażnik był połączony z wnętrzem samochodu (coś jak w kombi), więc nie było tak źle, jak to brzmi…
Nasi wybawiciele otworzyli więc bagażnik, w którym była już jedna, całkiem spora walizka, a my zaczęliśmy pakować się do środka. Po krótkiej chwili stało się jasne, że nawet jeśli złożymy się jak szwajcarskie scyzoryki, to nie ma opcji, że zmieścimy się oboje z plecakami. Bardzo posmutnieliśmy, ale nasi nowi niemieccy znajomi nie stracili ducha. Dwie pasażerki zaoferowały, że zwolnią dla nas jedno miejsce z tyłu, siadając wspólnie na przednim siedzeniu pasażera. Ta konfiguracja zagrała i przez kolejną godzinę tak sobie jechaliśmy – kierowca i dwie panie emerytki z przodu, ja i jeszcze dwie osoby z tyłu, a Mariusz i nasze plecaki w bagażniku… Zdjęcie poniżej nie oddaje dramaturgii sytuacji…
Mimo niewygody (tzn. niewygody Mariusza…) droga do El Chaltén minęła szybko. Niemiecka ekipa okazała się wyjątkowo wesoła i cały czas, a to podśpiewywała, a to opowiadała dowcipy, a to nawzajem sobie dogryzała. Mimo, że byli sporo starsi niż nasi rodzice, to zachowywali się trochę jak nastolatki, co niezwykle nas urzekło. Zaimponowało nam ich podejście do życia.
W El Chaltén na szczęście dość szybko udało nam się znaleźć nocleg. Zwykle staramy się wybierać pokoje dwuosobowe, ale byliśmy na tyle zmęczeni, że wzięliśmy dwa (ostatnie) wolne łóżka w trochę molochowatym hostelu. Spaliśmy w 12-osobowym pokoju, ale byliśmy tak zmęczeni, że nie robiło nam to żadnej różnicy. A co najważniejsze, zanim zdążyliśmy położyć plecaki, poznaliśmy Kingę i Alberto, którzy okazali się świetnymi kompanami na następne kilka dni.
Comments are closed.