Z argentyńskiego Bariloche wróciliśmy do Chile, a konkretnie do niezbyt urodziwego, portowego Puerto Montt. Było to dla nas miejsce tranzytowe. Następnego dnia wczesnym rankiem zameldowaliśmy się na dworcu autobusowym, z którego pojechaliśmy do przystani promowej. Czekała na 24-godzinna przeprawa 400km na południe do Puerto Chacabuco.
Miesiąc: styczeń 2017
Tęsknota za górami i trekkingiem popycha nas do kilkudniowego wypadu do Argentyny (do której oczywiście jeszcze wrócimy). Jak dotąd jechaliśmy głównie z północy na południe, teraz odbijamy na wschód. Z chilijskiego Puerto Varas, które jakoś nam nie leży, jedziemy do Bariloche.
Kolejny przystanek w Chile to nadmorskie, a w zasadzie nadoceaniczne Valparaíso. Miasto położone jest niedaleko Santiago (ok. 100km) i na szczęście w sezonie letnim nie jest tak gorące jak stolica. W Valparaíso znajduje się ogromny port. Jest tam też jeden z domów Pabla Nerudy. A w pobliskim Viña del Mar można plażować. Jednak to, co najbardziej przyciąga, to miasto jako takie.
Z chłodnego boliwijskiego altiplano przenieśliśmy się do pustynnego San Pedro de Atacama. Trafiliśmy w sam środek chilijskiego lata i, niestety, sezonu turystycznego. Mimo że San Pedro to w zasadzie wioska, w której większość dróg jest gruntowa, to łatwo wyczuć, że Chile jest dużo bardziej „zachodnie” niż kraje, w których dotychczas byliśmy.
Doczekaliśmy się. Po kilkunastu niezbyt inspirujących dniach w Boliwii nareszcie nadszedł czas na Salar de Uyuni. Salar to ogromne (ponad 10 tysięcy kilometrów kwadratowych; największe na świecie) i bardzo płaskie (różnica wysokości to ok 41cm) solnisko, położone w sercu boliwijskiego altiplano.
Bogata góra – cerro rico. Zaintrygowała nas ta nazwa i możliwość odbycia, jak słyszeliśmy, ekstremalnej wycieczki do kopalni. Dlatego pojechaliśmy do Potosí. Bogata góra to kopalnia wewnątrz góry (na ponad 4000 m.n.p.m.), która przez kilka stuleci była skarbonką Hiszpanów. W wielu miejscach można znaleźć informacje, że ilość srebrnego kruszcu była tak duża, że można byłoby z niego wybudować most z Potosí do Madrytu i jeszcze trochę by zostało.
Nie ma co tu kryć – podróżowanie to nie tylko piękne chwile. Zdarzają się też kryzysy. Dla mnie pierwszy nastąpił w okolicach Bożego Narodzenia i trwał do Trzech Króli. Cóż za zbieg okoliczności 🙂 .