Dzień 5. Park Narodowy Uluru – Kata Tjuta

Plan był prosty, choć ambitny: wstać wcześnie rano, spakować Mruczka i pojechać do parku na wschód słońca. Egzekucja tegoż planu okazała się nad wyraz trudna, bo kiedy o 5:30 zadzwonił budzik, było koszmarnie zimno. Zamiast wyjść ze śpiworów, jeszcze głębiej w nie wpełzliśmy i udawaliśmy, że czas nie mija. Zebraliśmy się dopiero po szóstej i kiedy skończyliśmy pakować namiot, to wiedzieliśmy, że na wschód słońca już nie mamy szans.

Zmodyfikowaliśmy więc plan i zamiast do Uluru pojechaliśmy do Kata Tjuta (zwanego też The Olgas), czyli kompleksu ogromnych czerwonych głazów. Zatrzymaliśmy się jeszcze na punkcie widokowym, żeby złapać promienie wschodzącego słońca, ale nie zabawiliśmy na nim długo, bo cały czas było przeraźliwie zimno.

Zaparkowaliśmy autko, spakowaliśmy wodę i aparat i ruszyliśmy na szlak zwany Doliną Wiatrów. Ciągle było zimno, ale czuć było, że chłód niedługo minie. Przeszliśmy piękną, siedmio-kilometrową pętlę, zanim zrobiło się naprawdę gorąco. Co ciekawe, na szlak można było wejść tylko do godziny 11tej – później z uwagi na temperaturę jest zamykany. Szlaki w tym rejonie Australii są często zamykane, jeśli temperatura przekracza 36 stopni. Nasz pobyt przypadł na późną jesień – w ciągu dnia było bardzo gorąco – nie chcę nawet myśleć jakie temperatury panują tam latem…

Nie wchodzić, jeśli jest zbyt ciepło!

Zostaliśmy jeszcze w Kata Tjuta i przeszliśmy się jeszcze krótkim szlakiem Waipa Gorge, który szczęśliwie głównie wiódł w cieniu.

Następnie udaliśmy się pod Uluru i mimo gorąca zdecydowaliśmy się na krótki, prowadzący wzdłuż skały spacer Mala Walk. Co jakiś czas znajdowaliśmy jakże potrzebny o tej porze dnia cień. Po spacerze objechaliśmy jeszcze całe Uluru samochodem i wyjechaliśmy z parku. Zadowoleni, ale i zmęczeni gorącem. Na tyle, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów musieliśmy zatrzymać się na krótką drzemkę.

Do campingu dojechaliśmy chwilę po zachodzie słońca. Znów byliśmy skonani kilometrami, które przeszliśmy i przejechaliśmy. Na szczęście kolejnego dnia mogliśmy dłużej pospać (czyli do 7:30 🙂 ).

Mariusz, Mruczek i Uluru

Dzień 6. Kanion Królów

Do Wattarka, czyli Kanionu Królów pojechaliśmy bez żadnych oczekiwań, wyobrażeń i założeń. Był mniej więcej po drodze (musieliśmy odjechać od głównej trasy o 150km) i od napotkanych po drodze osób słyszeliśmy, że warto. Stwierdziliśmy więc, że czemu nie 🙂 .

Takie spontaniczne akcje często są świetnym pomysłem. Tak było i w tym przypadku, bo Watarrka była super. Przeszliśmy wokół kanionu kilkukilometrowym szlakiem. Zajęło nam to dobre trzy godziny, bo co kilka minut zatrzymywaliśmy się na zdjęcia. Mniej więcej w połowie trasy zeszliśmy do punktu widokowego w dole kanionu zwanego Ogrodem Edenu. Porastały go stare drzewa podobne do palm a zwane sagowcami. Na tablicach informacyjnych przeczytaliśmy, że sagowce to jedne z 17 gatunków roślin-reliktów, które przetrwały od czasów dinozaurów.

Z Kanionu Królów wyjechaliśmy chwilę przed południem – wcześnie, ale przeszliśmy główny szlak a na dodatkowe spacery zrobiło się za gorąco. Po przejechaniu około 100 kilometrów pierwszy raz podczas naszego wyjazdu wjechaliśmy w Outbacku na drogę gruntową – Ernest Giles Road. Mieliśmy nią do przejechania około 100 kilometrów (oszczędzając jakieś 150 kilometrów w porównaniu do dróg asfaltowych). Droga okazała się przyzwoita i bardzo, bardzo szeroka. Było tylko kilka zapiaszczonych miejsc, w których musieliśmy uważać. Tuż przed końcem drogi odbiliśmy kilka kilometrów na północ do Henbury Meteorites Conservation Reserve, żeby zobaczyć kratery powstałe w wyniku uderzeń meteorów 4700 lat temu. Fajne? W sumie kilka dziur w ziemi…

Dwie godziny później dojechaliśmy do Alice Springs – jedynego dużego miasta w tej części Outbacku. Oczywiście duże to kwestia skali, bo zamieszkuje je około 25 tysięcy osób. Alice to miejsce mocno turystyczne, które dla turystów przylatujących do interioru z wybrzeża stanowi bazę wypadową do Uluru (oddalonego o jedyne 450km…). Miasto zamieszkuje też sporo Aborygenów. My jednak zdecydowaliśmy się nie zatrzymywać tu zbyt długo – zjedliśmy, zatankowaliśmy i pojechaliśmy dalej, bo chcieliśmy przenocować na campingu 30 kilometrów za miastem. Co ciekawe, nasze miejsce postojowe było położone dokładnie na Zwrotniku Koziorożca (był nawet monument, który to upamiętniał, ale zapomniało nam się zrobić zdjęcia…).

Kanion Królów

Ernest Giles Road

Dzień 7. Devil’s Marbles

Wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy Mruczka i ruszyliśmy. Znów była tylko jazda. Przez pierwsze 350 kilometrów mieliśmy dość ograniczone atrakcje – liczenie ile kilometrów maja odcinki bez zakrętów (najdłuższy 55 kilometrów), robienie zdjęć i filmików przejeżdżających pociągów drogowych (pojawiły się takie z czterema naczepami) oraz obserwowanie kopców termitów (niektóre z tych przydrożnych były przyozdobione przez podróżnych – koszulkami, stanikami, kaskami, butelkami, króliczymi uszami itp…). Tych ostatnich były tysiące. Ale tak naprawdę to jak dla mnie to pierwszy raz zrobiło się trochę nudno…

Zrobiliśmy sobie przerwę na kawkę w miejscu o intrygującej nazwie UFO Capital of Australia, które okazało się przydrożną stacją benzynową połączoną ze sklepem i tematyczną restauracją (o nieco spelunowatym klimacie). Na szczęście u ufoków była dobra kawa i stosunkowo tania wacha, więc byliśmy wygrani 🙂 .

Kolejny postój zrobiliśmy przy Devil’s Marbles, czyli kompleksie skałek, wokół których zrobiliśmy spacer. Kulki Diabła może nie były tak spektakularne jak to, co widzieliśmy w poprzednich dniach, co nie znaczy, że nie były imponujące, bo były 🙂 .

Potem znów jechaliśmy dłuuugo… Nie działo się nic… Zaczął zmieniać się krajobraz. Praktycznie zniknęły pola gołej ziemi na rzecz jasnożółtej trawy spinifex, gęstych krzaków i dużo częściej niż na południu rosnących drzew. Około 16tej minęliśmy umowną linię, która oddziela dwie australijskie strefy klimatyczne – środek, suchy przez cały rok, i północ, w której występuje pora sucha i deszczowa. Do końca dnia nie działo się już właściwie nic. Dla mnie był to chyba najbardziej męczący dzień tej części wyjazdu.

Kiedy wieczorem wyszliśmy z samochodu, czuć było zmianę klimatu. Mimo późnej pory wciąż było bardzo ciepło, a w powietrze czuć było wilgoć. Na campingu było też mnóstwo zwierząt – żab, owadów, nietoperzy, a o poranku papug, myszołowów i innych ptaków.

Dzień 8. Gdzieś w północnym Outback’u

Jaaazda i nuuuda…

Dzień 9. Adelaide River – Darwin

Nasz drugi australijski road-trip postanowiliśmy zakończyć z przytupem – wypadem „na krokodyle” na rzece Adelajda.

Byliśmy już tuż przy Darwin w tropikalnej i najbardziej na północ wysuniętej części Australii, nazywanej też The Top. Kiedy czytaliśmy przewodniki po tym rejonie Oz, zaintrygowały nas dopiski do wszystkich map „krokodyle mogą zamieszkiwać wszystkie cieki wodne w rejonach tropikalnych; pływanie nie jest polecane”. Nie planowaliśmy kąpieli, ale kiedy dowiedzieliśmy się, że krokodyle można zobaczyć w ich naturalnym środowisku, wiedzieliśmy, że to opcja dla nas.

Tu można by wstawić obrazek pod tytułem „wypad na krokodyle: oczekiwania vs. rzeczywistość”. Spodziewałam się, że na spotkanie z tymi krwiożerczymi bestiami (którym w Australii zdarza się od czasu do czasu kogoś zjeść) pływa się jakąś poważną jednostką wodną. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na zaimprowizowanej mini-przystani zobaczyłam łódkę w stylu „łupinka od orzecha” po lekkim tuningu… Ale co tam… Ahoj przygodo! Na szczęście obyło się bez mrożących w żyłach akcji, chociaż kiedy największy lokalny krokodyl – 5.5 metrowy „pieszczoch” zwany przez lokalesów Dominator lekko puknął w naszą łódkę, to ciśnienie trochę mi podskoczyło.

Cała impreza wyglądała mniej więcej tak:

Krokodyle zrobiły na nas duże wrażenie. Jednocześnie doceniliśmy też to, że w naszym rejonie świata nie ma zabójczej fauny. Na północy Australii czuliśmy się tak, jakby za chwilę coś miało nas pożreć lub śmiertelnie ukąsić. Warto tu jednak wspomnieć, że choć Australia pełna jest niebezpiecznych zwierząt (zarówno tych niebezpiecznych w sposób oczywisty – krokodyli, pająków czy węży, po te podstępnie zabójcze jak na przykład mrówki, ryby czy meduzy), to statystycznie rzecz biorąc, śmiertelność z nimi związana jest stosunkowa niewielka, wręcz marginalna. W praktyce dużo więcej ludzi umiera na skutek utonięć, zderzeń z „bezpiecznymi” zwierzętami (kangurami, koalami, wombatami, krowami itp.) czy na skutek udaru cieplnego.

Nie mniej jednak nieco frapująca jest niemożność kąpieli w tropikalnym, nadocenicznym Darwin. W mieście jest za to plaża wewnątrz portu, w której jest filtrowana woda (jest jednak ostrzeżenie, że mimo filtracji w wodzie mogą znajdować się meduzy – box jellyfish – potencjalnie śmiertelne…).

Epilog. Darwin

Przyjechaliśmy do Darwin zmęczeni i nieco wymięci po przejechaniu prawie 5000 kilometrów w 9 dni. Darwin przywitało nas falą gorąca i wysoką wilgotnością powietrza. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby planować zwiedzanie; w zasadzie zbyt zmęczeni na cokolwiek. Zawlekliśmy się na lokalny rynek i do muzeum, ale raczej te atrakcje nas nie przekonały. W przeddzień wylotu poszliśmy na wieczorny spacer do nowoczesnej, portowej dzielnicy, gdzie zupełnie przypadkowo trafiliśmy na próbę koncertu operowego na wolnym powietrzu. Siedzieliśmy i słuchaliśmy operowych szlagierów – z Turandot, Wesela Figara, Carmen… W tym momencie niezbyt ciekawe Darwin nas kupiło.

Z Australii wylecieliśmy zadowoleni, zmęczeni i, chyba przede wszystkim, z poczuciem ogromnego niedosytu. Spędziliśmy w tym ogromnym kraju trzy intensywne, szalone tygodnie, a opuszczając go, mieliśmy poczucie, że nawet dobrze go nie posmakowaliśmy. Tylko lekko zwilżyliśmy usta; dotknęliśmy końcówką języka. Był to jeden z najlepszych fragmentów podroży i wiemy, że do Australii na pewno wrócimy.