Nadszedł czas na drugi australijski road-trip. Miał być zupełnie inny niż poprzedni, bo tylko przez jeden dzień jechaliśmy wzdłuż wybrzeża – potem skierowaliśmy się na północ i wjechaliśmy w australijski interior, zwany Outbackiem lub czerwonym centrum. Naszym głównym celem było zobaczenie świętej góry Aborygenów Uluru, ogromnej czerwonej skały wyrastającej na nizinie Outbacku. Jednak, jak to bywa w tego typu przedsięwzięciach, droga okazała się ważniejsza niż cel.

Chcieliśmy przejechać Australię z jej, o tej porze roku, chłodnego południa na upalną, tropikalną północ. Zadanie to z cała pewnością wymagało determinacji, bo do przejechania było prawie 5 tysięcy kilometrów. Wielokrotnie podczas tych dziewięciu dni zadawaliśmy sobie pytanie „no to daleko jeszcze?”, na które odpowiedzią było niezmienne „tak”.

Mimo że nie wnosi to wiele, to trudno nie porównywać tych dwóch wypadów. Czy jeden z nich był lepszy? Na pewno nie. Brisbane-Sydney-Melbourne było ucztą krajobrazów i chill-outu. Piękno Outbacku, zdecydowanie mniej oczywiste, przyprawione surrealistycznym skwarem i pewnym rodzajem szaleństwa jego mieszkańców, przyciągało, hipnotyzowało i nie dawało o sobie zapomnieć. Choć nie bardzo wiadomo dlaczego.

Zapraszamy do naszej relacji!

Dzień 1. Melbourne – Great Ocean Road

Po dwóch dniach zasłużonego (ale zbyt krótkiego) odpoczynku w Melbourne znów ruszyliśmy w drogę. Po szybkim śniadanie w hostelu, pojechaliśmy do wypożyczalni, odebrać samochód. Znów zdecydowaliśmy się na relokację auta, czyli ofertę promocyjną. Oznaczało to, że mimo potwierdzonej rezerwacji, było ryzyko, że zostanie ona odwołana, jeśli na danej trasie znalazłby się ktoś, kto chciałby zapłacić za auto zwykłą stawkę. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Co więcej, w wypożyczalni czekała nas miła niespodzianka – dostaliśmy nowiutkie autko. Toyota Safari Landcruiser 4×4 nówka sztuka nieśmigana prosto z salonu 🙂 . Przebieg 16km… A do tego w zasadzie za darmo, bo za samochód zapłaciliśmy 120 dolarów, a wypożyczalnia miała nam jeszcze pokryć koszty paliwa za równowartość 200 dolarów. Haczyk był taki, że w ciągu 9 dni musieliśmy przejechać z Melbourne do Darwin. Jedyne 4500km. Ambitnie, ale do zrobienia.

Samochód był gotowy na eskapadę w australijski interior. Na dachu miał zamontowany namiot. W środku koce, śpiwory, poduszki, ręczniki, materace, lodówka, dwie kuchenki gazowe, stolik, naczynia i baniak na wodę. W schowku z przodu mieliśmy też awaryjny lokalizator GPS, w razie gdyby zdarzyło się coś naprawdę złego, i potrzebowalibyśmy wezwać pomoc. Odpaliliśmy silnik, który przyjemnie i mocarnie, zamruczał. Jak mały traktorek 😉 . Już wiedzieliśmy, że autko musimy nazwać Mruczek 🙂 .

Mruczek w pełnej krasie

W wypożyczalni spotkaliśmy dwie Polki, które od kilku tygodni podróżowały po Australii i przejechały już trasę Melbourne-Darwin. Poradziły nam, żeby bardzo uważać na zwierzęta w Outbacku. One miały pecha, bo na tej trasie zderzyły się z krową. Im nic się nie stało, ale samochód poszedł do kasacji…

Z Melbourne wyjechaliśmy około południa, kierując się na południowy-zachód na Great Ocean Road. Jak wskazuje nazwa, to droga poprowadzona wzdłuż wybrzeża oceanu. To w Australii trochę droga-symbol, bo oprócz oczywistej funkcji komunikacyjnej, została wybudowana, żeby upamiętnić australijskich żołnierzy poległych w pierwszej wojnie światowej. Jej budowa miała również swoistą funkcję społeczną, bo dała zatrudnienie powracającym z wojny weteranom.

Great Ocen Road. Widok z Point Danger w Torquay

Great Ocean Road już od pierwszych kilometrów urzeka. Fale oceanu efektownie rozbijają się o klify, surferzy ślizgają się na falach, a plaże są cudownie bezludne. Podziwialiśmy widoki, ale byliśmy świadomi, że, niestety, nie mamy zbyt wiele czasu na zachwyty i przystanki. Do punktu kulminacyjnego Great Ocean Road, czyli tzw. dwunastu apostołów dotarliśmy tuż po zachodzie słońca. Apostołowie to piękne, wcięte w ocean klify, a w zasadzie ich zerodowane pozostałości. Widok zapierał dech w piersiach. Było okrutnie zimno, ale my moglibyśmy tam stać godzinami. Gdyby oczywiście nie zrobiło się ciemno…

Wróciliśmy do Mruczka i ruszyliśmy w dalszą drogę, pozytywnie nastrojeni widokiem klifów. Choć mnie ogarnęła też nostalgia i niedosyt. Zbyt krótko byliśmy przy apostołach i, z powodu zmroku, nie dane nam było zobaczyć kolejnych pięknych punktów trasy – wraku statku Loch Ard, klifu London Bridge i Bay of Islands. Z drugiej strony – mamy w sobie ten głód potrzebny, by kiedyś wrócić.

Do campingu mieliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Jechaliśmy powoooli, bo opowieść o zderzeniu z krową wjechała nam na psychikę. W dodatku w warunkach wypożyczenia Mruczka, był paragraf o zakazie jazdy po zmroku, a my nie bardzo wiedzieliśmy czy dotyczy on całego kraju czy tylko interioru.

Kiedy na postoju wyszliśmy z samochodu, uderzyło nas przenikliwe zimno, a nasze oddechy zmieniały się w kłęby pary. Koszmarny chłód. Prawie pół godziny zajęło nam rozłożenie namiotu – zdecydowanie brakowało nam wprawy… O 9tej dygocząc (tzn ja dygotałam, Mariusza jak zwykle zimno nie wzruszało…), poszliśmy spać z nocnym postanowieniem wczesnej pobudki następnego dnia.

Dzień 2. Okolice Adelajdy

Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. W zasadzie przez cały dzień nie robiliśmy żadnych „krajobrazowych” postojów. Przejechaliśmy przez region winnic, pełen kuszących widoków kolorowych o tej porze roku winorośli. Po południu przejechaliśmy przez Adelajdę. Cały dzień kierowaliśmy się na północny-zachód, mające nadzieję, że jeszcze tego dnia uciekniemy przed zimnem. Częściowo nam się to udało. Kiedy na postoju wyszliśmy z auta było chłodno, ale już nie przeraźliwie zimno. Znów trafiliśmy na całkiem przyjemne miejsce na nocleg. Miało tylko jedną wadę. Było tuż obok torów kolejowych… W środku nocy przejechały dwa ogromne i głośne pociągi towarowe. Około trzeciej nad ranem ciszę brutalnie zakłóciło ostrzegawcze trąbienie, ostre światła halogenów rozproszyły mrok, po czym obok nas z łoskotem przetoczyły się setki ton towarowego pociągu. Dwie godziny później – powtórka. Doświadczenie z gatunku tych, po których trzeba się leczyć psychiatrycznie, ale co tam…

Tuż za Adelajdą

Dzień 3. Port Augusta – Coober Pedy

Znów czekał nas dzień wypełniony jazdą. Zanim wyjechaliśmy z miasteczka, napchaliśmy brzuchy ciastem marchewkowym i kawą w małej piekarni. O dziewiątej dojechaliśmy do Port Augusta – miasa-skrzyżowania (spotykają się tu drogi wschód-zachód i północ-południe), w którym załatwiliśmy „sprawunki” – zatankowaliśmy Mruczka do pełna (podobno na północ od Port Augusta paliwo jest dużo droższe; tu za litr diesla zapłaciliśmy równowartość 3.7zł), kupiliśmy trochę jedzenia i z punktu informacyjnego wzięliśmy mapki Outbacku. Tuż po 10tej wyjechaliśmy z Port Augusta. Wyjeżdżając z miasta, zatrzymało nas czerwone światło – kolejna sygnalizacja świetlna będzie za 1200km w Alice Springs. Potem skręciliśmy w prawo i wjechaliśmy do interioru. W przeciągu kilku kilometrów krajobraz diametralnie się zmienił. Gęste lasy ustąpiły miejsca trawie, niskim krzakom i pojedynczym drzewom. Pojawiła się również charakterystyczna dla Outbacku czerwona ziemia i na dobry początek dwa emu.

Zmieniła się również pogoda. Było wprawdzie równie słonecznie jak w Port Augusta, ale wreszcie zrobiło się ciepło.

Jechaliśmy i jechaliśmy, napawając się Outbackiem. Mruczek sprawnie pokonywał kolejne kilometry, a my podziwialiśmy krajobrazy. Przy drodze widzieliśmy też sporo potrąconych przez samochody zwierząt (w różnych fazach rozkładu; w przeciwieństwie do wybrzeża tu nikt ich nie usuwa z pobocza) oraz kilka stojących na poboczu rozbitych i nieuprzątniętych aut. Mijaliśmy również liczne, słynne „road trains” – pociągi drogowe, czyli ciężarówki z wieloma przyczepami. Rzeczywistość zweryfikowała nasze wyobrażenia o tych pojazdach. Pociągi, które widzieliśmy miały dwie lub trzy przyczepy, podczas gdy my spodziewaliśmy się, że będzie ich więcej (czteronaczepowe pojawiły się nieco później).

Z głównej drogi odbiliśmy kilka kilometrów do miasteczka Woomera, będące w okresie zimnej wojny australijsko-brytyjską bazą wojskową, w której testowano broń dalekiego zasięgu. Pomysł był taki, że skoro Outback jest niezamieszkały, to można w nim swobodnie wystrzeliwać rakiety. Problem w tym, że Outback był zamieszkały i żeby projekt wojskowy doszedł do skutku, przesiedlono wielu Aborygenów, którzy przez dekady próbowali wrócić na swoje ziemie.

W kolejnej osadzie – Glendambo zrobiliśmy szybki pitstop i zatankowaliśmy trochę benzyny i kawy i ruszyliśmy dalej. Krajobraz stał się nieco monotonny, choć cały czas hipnotyzujący. Przed zachodem słońca dotarliśmy do Coober Pedy.

Pierwsze kilometry w Outbacku

 

Woomera. Tu kiedyś testowano rakiety.

Pociągi drogowe mijaliśmy co kilkadziesiąt minut

Coober Pedy to miasteczko, które jest jedną wielką kopalnią opali. Do niedawna było największym światowym źródłem tego kamienia. Zbliżając się do niego, zobaczyliśmy pierwsze kopalnie, maszyny górnicze i hałdy wykopanego piasku. Coober Pedy to bardzo gorące miejsce i większość jego ludności mieszka w podziemnych domach. W miasteczku są również podziemne motele i hostele oraz podziemny camping. My zdecydowaliśmy się na nocleg na zwyczajnym, nadziemnym campingu, jako że o tej porze roku temperatury były raczej przyjemne. Przed rozłożeniem namiotu pojechaliśmy zobaczyć miasteczko. Odwiedziliśmy dwa podziemne kościoły oraz zobaczyliśmy statek kosmiczny, który „grał” w filmie Pitch Black. W tych okolicach kręcono również trzeciego Mad Maksa.

Tego dnia po raz pierwszy widzieliśmy Aborygenów. Przed przyjazdem do Australii przeczytałam, że rdzenni mieszkańcy Australii, którzy żyją w miastach stanowią, mówiąc nieładnie, niziny społeczne. To, co widzieliśmy w Coober Pedy zdawało się potwierdzać tę tezę, choć mieliśmy nadzieję, że kolejne dni ją obalą. Aborygeni, których widzieliśmy byli brudni, głośni, często pijani lub odurzeni. I jakby nieobecni, wyrwani z kontekstu.

Jedną z atrakcji Coober Pedy są wciąż działające kopalnie opali; nam jednak nie starczyło czasu na ich obejrzenie 🙁 .

Dzień 4. Coober Pedy – Uluru

Obudziliśmy się i nie było zimno. Wow! 🙂 .
Względnie szybko się zebraliśmy, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy na punkt widokowy The Big Winch (Wielka Wciągarka). Było dość wcześnie, miasteczko jeszcze spało, co podkreślało jego surrealistyczny charakter. Patrzyliśmy na miasto i w zasadzie nie byliśmy pewni, czy ten poranek dzieje się naprawdę. Trudno to opisać.

Jeszcze senne Coober Pedy o poranku

Zatankowaliśmy jeszcze Mruczka (który okazał się strasznym obżartuchem) i pojechaliśmy. Jechaliśmy i jechaliśmy. Tankowanie. Potem znów jechaliśmy. Kawa. Koniec stanu Australia Poludniowa – początek Terytorium Północnego (limit prędkości rośnie ze 110km/h do 130km/h). Tankowanie. Jechaliśmy. Jeszcze jedno tankowanie.

Wreszcie skręciliśmy z głównej drogi – Stuart Highway i pojechaliśmy na zachód przez Lasseter Highway w kierunku celu naszej podróży – Uluru i Kata Tjuta. Ze skrzyżowania mieliśmy już naprawdę blisko, bo jedyne 260km.

Zrobiło się bardzo gorąco, a droga zaczęła nam się trochę dłużyć. Aż do momentu kiedy na horyzoncie zarysował się kontur ogromne skały. Nie, to jeszcze nie Uluru tylko Mt Connor, które również jest świętą skałą Aborygenów.

Kilometry mijały, słońce było coraz niżej a my zbliżaliśmy się do Uluru. Planowaliśmy przenocować około 30 kilometrów od granicy parku narodowego, ale zaczęliśmy kalkulować i wyszło nam, że damy radę dotrzeć na miejsce tuż przed zachodem słońca. A na zachód słońca nad Uluru mieliśmy ogromną ochotę. Mariusz docisnął więc nieco pedał gazu, szybko kupiliśmy bilety wstępu (25 dolarów za osobę; ważne przez 3 dni w Uluru i Kata Tjuta) i znaleźliśmy odpowiednie miejsce dla Mruczka, czyli Sunset Parking. Było trochę tłoczno, ale to nie przeszkadzało nam w podziwianiu spektaklu. Im słońce było niżej, tym Uluru robiło się bardziej czerwone. Mimo zmęczenia, byliśmy zachwyceni.

Mt Connor

Uluru w świetle zachodzącego słońca

Po zachodzie przyjechaliśmy do Ayers Rock Resort, miasteczka tuż przy wjeździe do parku, które jest jego bazą wypadową, i sprawnie znaleźliśmy camping. Szybko poszliśmy spać; czekał nas kolejny długi dzień.

(ciąg dalszy już niedługo!)