Kolejnym punktem na naszej osobistej mapie świata była Australia. Pomysł na zobaczenie tego kraju przeszedł dość poważną ewolucję. Chociaż nie. Przeszedł proces odwrotny do ewolucji… Początkowo (kiedy planowaliśmy naszą podróż jeszcze w Polsce) chcieliśmy kupić w Australii samochód i spędzić w niej trzy miesiące, zwiedzając możliwie dużą część kraju. Jednak zaczęło nam brakować czasu i (po Argentynie i Nowej Zelandii) trochę obawialiśmy się o budżet. Plan więc został zmieniony na: krótko, intensywnie i ekonomicznie 🙂 .
Page 5 of 9
Po kilkudniowym wypoczynku w Auckland (i po wypadzie do parku narodowego Tongariro, gdzie niestety cały czas padało…) postanowiliśmy pojechać do zatoki Hawke’s Bay. Miastem wypadowym do jej eksplorowania jest Napier. Pogoda jednak nie dopisała, znów prawie cały czas lało, więc wycieczki po okolicy zamieniliśmy na snucie się po Napier, picie wspaniałego lokalnego wina i delektowanie się tajską kuchnią. Napier intryguje swoją architekturą.
Czekaliśmy na Nową Zelandię. Ja to nawet długo czekałam. Pierwszy raz miałam tam polecieć w styczniu zeszłego roku, ale na drodze stanęła praca. Teraz musiało się udać. Ale na kraj hobbitów czekaliśmy nie tylko pchani chęcią zobaczenia go. Po pięciu miesiącach przyjemnej, ale jednak tułaczki, potrzebowaliśmy chwili stabilizacji – zarówno w sensie fizycznym jak i społecznym 😉 . Naszym pierwszym przystankiem w Nowej Zelandii było Auckland (nie, nie stolica, którą jest Wellington – też nie mogłam uwierzyć…).
Po pięciu miesiącach opuściliśmy Amerykę Południową. Dość dokładnie zwiedziliśmy Ekwador, Peru, Boliwię, Chile i Argentynę. Na chwilę „skoczyliśmy” też do Urugwaju i Brazylii. Przyjechaliśmy bez żadnych oczekiwań i z bardzo ramowym planem. Ameryka Południowa często nas zachwycała, czasami zaskakiwała, bardzo rzadko rozczarowywała.
Nasza południowo-amerykańską przygoda powoli zaczęła dobiegać końca, a my postanowiliśmy zakończyć ją efektownie – wypadem do Iguazú, czyli największego na świecie kompleksu wodospadów. Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie zrezygnować z tej wycieczki – trochę ze względów kosztowych, a trochę dlatego, że było nam po prostu nie po drodze. Jednak wiele napotkanych na trasie osób bardzo polecało nam Iguazú. Kiedy odkryliśmy, że bilety na samolot są w cenie autobusowych (podróż drogą lądową trwa ponad 24 godziny…), to decyzja w zasadzie podjęła się sama.
Po ponad miesiącu w Patagonii w końcu dotarliśmy do naszego ostatniego przystanku w tej pięknej krainie. Punta Arenas, mimo położenia na dalekim południu, jest największym patagońskim miastem w Chile. Luty to wciąż chilijskie kalendarzowe lato, ale w Punta Arenas było zimno, wietrznie i padało. Naszą główną motywację do zatrzymania się tu, był plan wizyty na wyspie Magdaleny i zobaczenia żyjącej na niej kolonii pingwinów.
Po dotarciu do argentyńskiego El Chaltén potrzebowaliśmy kilku dni leniuchowania. Kiedy już naładowaliśmy akumulatory, ruszyliśmy w góry. Zrobiliśmy w sumie trzy całodniowe treki i kilka wypadów na punkty widokowe wokół miasta. Plany były bardziej ambitne, ale pokrzyżowała je patagońska pogoda. Na szczęście na dwóch kluczowych wypadach, czyli pod Fitz Roy’a i pod Cerro Torre, było słonecznie i (momentami) prawie bezchmurnie.
Pamiętacie taką scenę z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, jak jeden facet mówi do drugiego: „Ja, to proszę pana, mam bardzo dobre połączenie: wstaję rano, za piętnaście trzecia; latem to już widno. (…) Śniadanie jadam na kolację, więc tylko wstaję i wychodzę.” A potem opowiada jak idzie pięć kilometrów na pekaes, jedzie z mleczarnią, przesiada się na kolejkę, autobus, a potem na tramwaj. No to właśnie z przedostaniem się z Chile do Argentyny na końcu Carretery Austral jest bardzo podobnie. Tylko zajmuje to trochę dłużej…
Dotarliśmy do miasteczka Villa O’Higgins, czyli do końca legendarnej Carretery Austral. Z tego miejsca nie da się już nigdzie dalej pojechać. Można za to przedostać się do argentyńskiego El Chaltén. To był nasz cel (o tym już niedługo 🙂 ). Zdecydowaliśmy, że zanim rozpoczniemy przeprawę do Argentyny, popłyniemy na wycieczkę pod lodowiec O’Higginsa. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo O’Higgins stał się jednym z naszych ulubionych miejsc w Ameryce Południowej.
Przebyliśmy kolejne kilometry na południe i wylądowaliśmy w Cochrane. Zrobiliśmy zakupy i szybki przepak, po czym ruszyliśmy do Parku Patagonia zwanego inaczej doliną Chacabuco.
Miejsce zaintrygowało nas nie tylko przestrzenią, przyrodą i możliwością zobaczenia guanacos (po polsku gwanko, czyli ssak z rodziny wielbłądowatych 🙂 ), ale również swoją historią.